„Policyjny nos", czyli najnowsza Gawęda Wodza

2024-08-28 08:01:37(ost. akt: 2024-08-28 08:18:06)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Pod wysokim, pomalowanym na pastelowy kolor murem, zza szczytu którego odważnie wychynęły pióropusze palm, stały dwa Honkery.
Karoserie pojazdów powlekała matowa farba khaki, dodatkowo pokryta grubą warstwą pustynnego pyłu, ale żaden z ośmiu żołnierzy bytujących przy pojazdach nie miał najmniejszego zamiaru podjąć jakiejkolwiek próby przywrócenia maszynom choćby namiastki dawnej świetności. Wręcz przeciwnie – wszyscy siedzieli nieruchomo na swoich miejscach i zdawali się być całkowicie pochłonięci kontemplowaniem ruchu drogowego, jaki odbywał się na pobliskiej sześciopasmówce. W pewnej chwili rozwarły się drzwi jednego z osobowo-terenowych aut i na ich zewnętrznej stronie wyraźnie można było dostrzec okrągły emblemat w kolorze bordowym, z doskonale wpisanym w niego pikującym orłem, wyobrażonym na tle białej czaszy spadochronu, dlatego nawet laikowi nietrudno było wywnioskować, że wysiadający z pojazdu wysoki umundurowany mężczyzna jest przedstawicielem wojsk powietrznodesantowych.

Przedstawiciele wojsk powietrznodesantowych, czyli spadochroniarze służący w Polskim Kontyngencie Wojskowym z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, operowali w świętym mieście szyitów, Karbali, już dwa miesiące. Przybyli do metropolii na początku trzeciej dekady stycznia 2004 roku i przez ten czas zdążyli znakomicie poznać jej topografię, zadzierzgnęli koleżeńskie więzi z tutejszymi mieszkańcami i wkupili się w serca lokalnej dziatwy, wsuwając w małe raczki kilogramy słodyczy. Byli popularni, lubiani, wszędzie witani po przyjacielsku i bardzo często zapraszani do domostw na herbatę, od wypicia której zawsze wymigiwali się jak mogli, tłumacząc odmowę nadmiarem oczekujących na nich obowiązków. Tutaj uczciwie należy przyznać, że obowiązki nie były tak istotne, jak obawa przed zarażeniem pasożytami przewodu pokarmowego, w które obfitowała ponoć woda płynąca w arabskich kranach. Każdy ze spadochroniarzy doskonale pamiętał szkolenie medyczne, podczas którego lekarz przestrzegał przed egzotycznymi chorobami, dodając, że tubylcze ameby mogą być wielkości krowy. Większość – dodajmy, słusznie – uznała owe słowa łapiducha za bezwstydne łgarstwo, ale obrazowość porównania skutecznie zagnieździła się w wystrzyżonych maszynką głowach i żaden z żołnierzy nawet nie tknął niesprawdzonego jadła lub napitku. Wszyscy jednak czuli się doceniani przez karbalczyków, a owego uczucia nie była w stanie zakłócić nawet wyraźna niechęć, jaką polskim desantowcom okazywała tylko jedna, ale za to bardzo ważna grupa zawodowa; iracka policja.

Iracka policja, formacja do cna zdegenerowana, zawdzięczała swój byt i styl działania jednemu przeszacowanemu Amerykanowi, który – nie mając o niczym bladego pojęcia – decydował o losie niemalże trzydziestu milionów ludzi, mieszkańców postsaddamowskiego państwa. Lewis Paul Bremer, bowiem o nim mowa, pomimo tego, że był posiadaczem dyplomu ukończenia Uniwersytetu Yale, zrobił pewnie w swoim życiu wiele głupstw, ale te poczynione w Bagdadzie, jako szef tymczasowej koalicyjnej administracji cywilnej, przyczyniły się do wylania morza łez. Człek ów, kierując się tylko sobie znanymi przesłankami, całkowicie rozwiązał armię Saddama Husajna, zamiast wyznaczyć na stanowiska głównych dowódców ludzi chcących współpracować z siłami okupacyjnymi, zaś niższe struktury pozostawić nienaruszone. W ten sposób, dosłownie z dnia na dzień, pojawiło się na terenie całego Iraku setki tysięcy uzbrojonych, wyszkolonych i bezrobotnych mężczyzn, którzy nie mieli z czego żyć. Jakby tego było mało, Bremer postanowił, że reżimowa policja, ta sama, która stosowała opresje państwa totalitarnego przed marcem roku 2003 – czyli przed rozpoczęciem operacji „Iracka Wolność” – pozostanie nietknięta w swej strukturze, a jej pierwotne kierownictwo zastąpią dotychczasowi oficerowie starsi. Tym sposobem, saddamowskiego majora służb porządkowych, Abbasa Fadila al-Hasaniego, mianowano generałem, szefem policji dystryktu Karbala ze stolicą w mieście o tej samej nazwie, a jego kuzynów i innych członków rodzinnego klanu uczyniono podwładnymi świeżo upieczonego decydenta. Tak oto, w nieco ponad półmilionowym mieście, zyskała nieograniczone wpływy umundurowana formacja, której wierchuszka postanowiła szybko dorobić się majątków.

Dorabianie się majątków przez policjantów polegało głównie na wymuszaniu haraczów od lokalnych handlowców i systematycznym łupieniu co zamożniejszych obywateli. W biały dzień, w majestacie prawa, przed nikim się nie ukrywając, odziani w niebieskie koszule funkcjonariusze wchodzili do domów, sklepów i restauracji, aby zabrać gotówkę ich właścicielom. Gdy polscy żołnierze po raz pierwszy usłyszeli o tych rozbójniczych praktykach, nie chcieli w nie uwierzyć, ale z czasem – gdy inne źródła potwierdziły owe zdumiewające informacje – wtedy już musieli przyjąć je do wiadomości. W spadochroniarskich rogatych duszach zrodził się bunt, bowiem nie po to oni narażali życie, patrolując strefę swojej odpowiedzialności i pilnując w niej porządku, aby łupieżcy mogli spokojnie grabić niewinnych obywateli. Desantowcy byli przy tym nieco bezradni, gdyż mieli surowy zakaz ingerowania w wewnętrzne sprawy Irakijczyków; nie wolno im było się wtrącać, kiedy policjant – choćby w sposób najbardziej niesprawiedliwy – potraktował karbalczyka. Przełożeni mawiali: „Ich kraj, ich sprawy, a my mamy tutaj swoją robotę!”. Problem w tym, że autorzy przytoczonej „złotej myśli” siedzieli w przytulnych kontenerach sztabowych i byli całkowicie odizolowani od obrazków przypominających Chicago pod rządami Ala Capone. Cóż, jeśli nie wolno wtrącać się w sprawy irackie, to nie wolno, ale zakazu uprzykrzania życia Abbasowcom nikt nie wydał, więc nadwiślańskie „czerwone berety” zaczęły dręczyć rozbójników w uniformach.

Rozbójników w uniformach, poruszających się trzema półciężarowymi Toyotami, dostrzegł jako pierwszy ten Polak, który niedawno wysiadł z Honkera, kiedy sznur białoniebieskich aut mignął mu w przesmyku pomiędzy dwoma parkanami okalającymi okazałe domostwa. Żołnierz zajął miejsce pasażera w kabinie i rzekł do kierowcy: „Jedź tam, między te domy. Chcę zobaczyć, gdzie ta policja się wybiera!”. Szofer, przyzwyczajony do bezwzględnego posłuchu, odparł: „Dobra, kapitanie, jedziemy!”, po czym para wojskowych maszyn płynnie ruszyła z miejsca i wjechała w labirynt wąskich uliczek willowej dzielnicy Karbali. Kilka minut później, odnaleźli policyjny konwój i – już bez pośpiechu – podążyli jego śladem, co wprawiło Arabów w widoczny niepokój służbowy.

Niepokój służbowy zaczął objawiać się gwałtownymi przyspieszeniami japońskich cacek i podejmowaniem przez ich kierowców prób rozpłynięcia się całego korowodu za każdym następnym zakrętem. Próżne to były wysiłki, albowiem Polacy orientowali się w tej plątaninie asfaltowo-szutrowych arterii wyśmienicie, więc wciąż siedzieli policjantom „na ogonie”. Wreszcie, jakiś bardziej krewki funkcjonariusz – jeden z tych siedzących na skrzyni ładunkowej wehikułu z wyspy Honsiu – zaczął ostentacyjnie odbezpieczać i przeładowywać swojego Kałasznikowa, na co odpowiedzią było skierowanie dwóch luf polskich karabinów maszynowych w jego kierunku, co skutecznie odwiodło buńczucznego Araba od podejmowania dalszych prób wystraszenia spadochroniarzy. Wszystko odbywało się bez jednego słowa, grymasu czy wygrażania pięściami – widać było, że każda ze stron zna swoją wartość i posiadane możliwości. W końcu ktoś, zapewne dowódca irackiego patrolu, pojął, że nie da rady umknąć Polakom i trzy lśniące nowością Toyoty zatrzymały się zgodnie na dużym placu położonym przed kilkoma wielobranżowymi sklepikami. Kilkanaście metrów dalej, na tej samej parceli, stanęły dwa Honkery. Kierowcy obniżyli do niezbędnego minimum obroty silników, żaden z żołnierzy nawet się nie poruszył, a jedynie celowniczowie karabinów maszynowych skręcili się na swoich obrotowych siedziskach tak, że wylotami luf swobodnie omiatali całą przestrzeń wokół siebie. Wciąż panowała krepująca cisza.

Krępująca cisza została przerwana delikatnym skrzypnięciem otwieranych drzwi w jednym z policyjnych aut. Wysiadł przez nie, a raczej wytoczył się, niezwykle otyły funkcjonariusz z kapitańskimi dystynkcjami na naramiennikach. Umundurowany kolos, żywo przy tym gestykulując, chyba nakazał coś jednemu ze swoich podwładnych, bowiem od irackiego patrolu oderwała się jakaś postać i żwawym krokiem podążyła w kierunku spadochroniarskich pojazdów. Gdy emisariusz znalazł się przy Honkerze dowódcy, zaczął coś gardłowo wykrzykiwać po arabsku, ale Polak – niczym na kiczowatych filmach z Sylvestrem Stallone w roli głównej – nawet na sekundę nie zwrócił w jego kierunku ukrytych za okularami przeciwsłonecznymi oczu. Milczenie oficera odebrało krewkiemu wyznawcy Allaha chęć do dalszego prowadzenia bezproduktywnego monologu, gdyż przerwał go w pół zdania, energicznie obrócił się na pięcie i pobiegł do swego otłuszczonego przełożonego. Wtedy metalicznie zaskrzeczał głośnik radiostacji wypluwając z siebie komunikat w języku Słowackiego: „Kojot, tu Kojot! Co on od ciebie chciał?”. Polski kapitan, nie chcąc, by w eter poszły jakieś zbędne słowa, wysiadł z pojazdu i wolnym krokiem podszedł do drugiego Honkera, w którym siedział jego zastępca i rzekł: „Leon, nie wiem. Coś tam gość bełkotał po ichniejszemu, ale słowa nie zrozumiałem!”. „Leon” – niewysoki, krępy mężczyzna – który faktycznie miał na imię Leszek, zdjął hełm, dzięki czemu można było dostrzec jego lekko zniekształcone małżowiny uszne, zwane w slangu boksersko-zapaśniczym „kalafiorami”. One to, wespół z nieco spłaszczonym nosem, wiele mówiły o sportowej przeszłości ich posiadacza. Siedzący zaczął przecierać dłonią spocone czoło, po czym powiedział: „Słuchaj, oni przyjechali tutaj po swoją dolę. Nie możemy na to pozwolić. Jakby coś, to ja gości uspokoję moment!”. Kapitan uśmiechnął się pod nosem, bowiem wiedział, że biedny będzie ten, który dostanie się w niedźwiedzie łapy „Leona”, ale nie mógł przypuszczać, iż stanie się to już za chwilę, a ofiarą będzie sam posiadacz hipopotamowej tuszy.

Posiadacza hipopotamowej tuszy zaślepiła rządza pieniądza. Rzezimieszek w irackim uniformie – nie zważając na obecność wyraźnie wrogo nastawionych Polaków – zniknął na chwilę w czeluści jednego ze sklepów. Po krótkim czasie, w wąskich drzwiach ukazała się jego potężna sylwetka, jednak tym razem spod pachy wystawał mu wielki karton papierosów, a pulchną dłonią upychał coś do kieszeni portek – prawdopodobnie zwitek banknotów. Wtedy, zgodnie z zapowiedzią, z drugiego Honkera wysiadł „Leon”. Spokojnie odłożył do kabiny karabinek „Beryl”, zdjął hełm, kamizelkę przeciwodłamkową, wyjął z kabury pistolet i cały ten rynsztunek położył na siedzeniu auta. Następnie, również bez pośpiechu, podszedł do wielkoluda i zaczął coś do niego mówić, wskazując palcem na sklep. Grubas, uśmiechając się bezczelnie pokręcił głową w geście niezrozumienia i wtedy Polak jedną ręką chciał mu odebrać paczkę z wyrobami tytoniowymi, a drugą wyjąć gotówkę z chciwych paluchów. Policjantowi – nie dość, że nie sprzyjała fortuna – to jeszcze jakiś obłęd podszepnął mu rozwiązanie najgorsze z możliwych, gdyż podniósł on kułak do góry i próbował grzmotnąć nim Polaka w głowę. Ten, mając znakomity przegląd sytuacji, uchylił się wprawnie, więc wielkie niczym u goryla ramię przecięło puste powietrze, tłuścioch zachwiał się na nogach, a wtedy dwa szybkie lewe trafiły go dokładnie w wątrobę. Góra mięsa zwaliła się na zakurzoną ziemię, wówczas Leszek ukląkł policjantowi na piersi, pochwycił między palce jego mięsisty nochal i skręcił nadgarstek tak gwałtownie, że maltretowany wydał z siebie zwierzęcy ryk.

Zwierzęcy ryk irackiego oficera nie zmusił jego podwładnych do wykonania najmniejszego nawet ruchu, bowiem wszyscy oni wpatrywali się jak urzeczeni w skierowane na nich wyloty luf polskich kaemów. Jednak, czemu trudno się dziwić, wywabił on ze sklepiku okradzionego, siwobrodego handlarza. Gdy ofiara ujrzała swojego niedawnego oprawcę leżącego na ziemi, utytłanego w pyle i wrzeszczącego niczym zarzynany bawół, najpierw wybałuszyła ze zdumienia oczy, po czym chyżo zniknęła wewnątrz posiadanego przybytku, zatrzaskując za sobą metalową wierzeję. Zwycięzca starcia wręcz, wciąż skręcając narząd powonienia powalonego przeciwnika, wydobył z kieszeni unieruchomionego całą garść zrabowanych dinarów irackich. Wymiętoszone banknoty położył na ziemi, tuż przy obezwładnionym cielsku i przycisnął je, także odebraną grubasowi, paką z papierosami. Wtedy Leszek puścił nos policjanta, wstał z jego piersi i odszedł dwa kroki dalej, by – w razie ochoty na rewanż – dać znów pole złodziejowi. Tamten jednak, będąc całkowicie sparaliżowany strachem, podniósł się wolno, po czym, próbując dłonią zatamować krwotok z nozdrzy, udał się do swojej Toyoty. Minutę później policyjna kawalkada zniknęła z pola widzenia, a „Leon” podniósł z ziemi zrabowane dobra i wszedł do sklepu, aby oddać je właścicielowi. Gdy dokonał dzieła praworządności, dołączył do swoich i Polacy rozpoczęli powrót do bazy, a wysoki kapitan myślał intensywnie, co powiedzieć dowódcy batalionu.

Dowódca batalionu siedział w swoim kontenerze i wydawał się mieć niezły nastrój. Był zaskoczony, gdy jego podwładny poprosił go o chwilę rozmowy na osobności, bowiem nie była to sytuacja zwyczajna. Podpułkownik wskazał ręką krzesło, przybyły zajął na nim miejsce i z jego ust potoczyła się wartka opowieść. Oficer starszy wysłuchał jej uważnie i dopytał o kilka szczegółów, a gdy otrzymał zapewnienie, że nie padł ani jeden strzał, na jego twarz wypełzł wyraz ulgi. „Więc powiadasz, że ten twój pomagier, Leon, to taki trochę Mike Tyson, co?”, zagaił dowódca. Kapitan, już rozluźniony, odrzekł: „No! Dwa piękne lewe pod żebra, na wątróbkę i gość się złożył, jak scyzoryk! Tylko ten nos był niepotrzebny trochę. Nie wiem, czy mu go przypadkiem nie połamał?!”. Podpułkownik, tym razem wyraźnie skonfundowany, zapytał: „Jaki, kurwa, nos? Czyj nos?”. Świadek zajścia, który pierwotnie opuścił newralgiczny fragment z torturowanym nochalem w roli głównej, uszczegółowił swoje zeznania o ten drobiazg, po czym, już ze zwieszoną głową, wysłuchiwał najpierw okrzyku oburzenia pryncypała, przerodzonego następnie w standardowe strasznie wojskową prokuraturą, by – jak to zwykle działo się od lat – przejść do narzekania na materiał ludzki, jakim wylewający swe żale musiał dowodzić. Na koniec, utyskujący powiedział: „Idź teraz do siebie, a ja zastanowię się, co z wami zrobić!”. Kapitan wydukał niewyraźne: „Tajes!”, po czym ulotnił się z jaskini rozsierdzonego lwa i pobiegł do oczekującego na niego, mocno już zaniepokojonego Leszka.

Zaniepokojonego Leszka jakoś szczególnie nie uradowała opowieść jego przełożonego. Gdy oficer skończył, pogromca irackiej policji zapytał: „Co teraz będzie?”. Indagowany rozłożył bezradnie ręce i odrzekł: „Nie mam pojęcia. Lepiej, żeby ‘Stary’ poznał zajście od naszej strony, niż Abbas miałby tutaj przyjechać na skargę!”. „Leon”, kiwając ze zrozumieniem głową, poprosił: „Słuchaj, jutro jest dwudniowy wyjazd w konwój do Babilonu. Jadą rano, grubo przed godziną 5.00. Weź, podaj punkt do rozkazu, że mam tam się udać, jako dowódca ostatniego Honkera. Ja zniknę, a burza się przetoczy. Może tak być?”. Kapitan rzekł z uznaniem: „Tak, pojedziesz. Ja lecę do sztabu wpisać cię na konwój, a ty okop się gdzieś do pozycji ‘stojąc na taborecie’!”. Po czym, obydwaj żołnierze uścisnęli sobie dłonie, rozeszli się w przeciwnych kierunkach i podjęli uzgodnione działania w celu uniknięcia nieprzyjemnych konsekwencji.

Nieprzyjemne konsekwencje wciąż nie nadchodziły. Kapitan starannie schodził z drogi dowódcy batalionu, „Leon” umknął z Karbali i zadekował się w Babilonie, a podpułkownik – chyba zajęty swoimi sprawami – zdawał się o całej sprawie nie pamiętać. Wreszcie, trzeciego dnia późnym wieczorem, tuż po powrocie Leszka do bazy, obydwaj spadochroniarze wleźli w dowódcze łapy na patio, czyli w miejscu, gdzie siadano po służbie i namiętnie plotkowano. „Stary”, sam zaskoczony sytuacją, zwrócił się do krępego desantowca: „Leszek, poczęstuj mnie papierosem, bo zapomniałem swoich z pokoju!”. Ten, doskonale znając podpułkownikowskie obyczaje, uznał owo zagajenie za swoiste „postukanie w konfesjonał” i rzekł: „Proszę, niech pan zapali!”. Obydwaj spadochroniarze spojrzeli sobie głęboko w oczy, dowódca batalionu lekko potaknął głową, wciągnął mocno dym do płuc i milcząc odszedł gdzieś w ciemność. Kapitan z Leszkiem niezwykle sztucznie się roześmiali, przybrali na lica nieco zbyt obojętne miny i, maskując wyraźną ulgę, na siłę zaczęli szydzić z tłuściocha, którego zawiódł policyjny nos.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 28 sierpnia 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.