„Wspaniała broń”, czyli najnowsza Gawęda Wodza

2024-09-11 07:30:59(ost. akt: 2024-09-11 01:52:00)

Autor zdjęcia: Wawa.info

Już prawie zasypiał, gdy do jego świadomości wdarł się wysoki, jednostajny i zawodzący głos muezzina. „No to mam po odpoczynku”, pomyślał nie bez złości i zaczął wsłuchiwać się w monotonne słowa skandowane przez dojrzałego wiekowo mężczyznę.
Doskonale wiedział, jak przebiega ceremonia wzywania wiernych na modlitwę, bowiem oglądał ów obrazek wielokrotnie przez okna swojego Honkera. Stary arab, którego pomarszczoną, ciemnobrązową twarz pokrywała siwa szczecina zarostu, siadał na rozchybotanym krzesełku, brał do ręki mikrofon i, z ułożonego na kolanach Koranu, odczytywał poszczególne wersety, symulując coś, co przy dużej dozie dobrej woli można było uznać za śpiew. Umocowany na szczycie minaretu wiekowy głośnik chrypiał niemiłosiernie, a to – skompilowane z wyciem sługi Allaha – dawało efekt tak piorunujący, że, przy tej dźwiękowej kakofonii, marcowe wrzaski kotów zdawały się przypominać kwilenie nakarmionego i przewiniętego niemowlęcia. Niespodziewanie, w dotychczasową paletę brzmień wkomponowała się palba z broni strzeleckiej. Niedoszły pensjonariusz morfeuszowych objęć z łatwością rozpoznał charakterystyczne trzaski wydawane przez karabinki Kałasznikowa, gęsto przetykane basami karabinów maszynowych Diegtiariowa. Już wiedział, że to podwładni generała Abbasa Fadila al-Hasaniego, szefa irackiej policji w muhafazie i mieście Karbala, walczą z bojówkami szyickiego duchownego Muktady as-Sadra. Nie było mowy o tym, aby w starciu brały udział jakiekolwiek regularne wojska koalicji antysaddamowskiej, bowiem wtedy ogień byłby utrzymany w reżimie, krótki i celowany, całkowicie odbiegający od dochodzącego do uszu bałaganu fonicznego. Podobne akcje nie robiły już na nikim najmniejszego wrażenia, bowiem islamskie powstanie, które wybuchło rankiem 2 kwietnia 2004 roku, trwało ponad trzy tygodnie, toteż wszyscy dawno do podobnych zajść przywykli. Leżący pomyślał, że skoro ze snu będą nici, to od zjedzenia dobrej kolacji nie powinna go odwieść nawet wielogodzinna nawała artyleryjska, a co dopiero taka pukanina, więc uniósł się z łóżka i zaczął przyodziewać mundur.

Przyodziewanie munduru przerwało nagłe otwarcie drzwi wejściowych, w których stanął niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna w kompletnym uniformie, na którym – tuż nad lewą kieszenią piersiową – można było dostrzec odznakę skoczka spadochronowego wojsk powietrznodesantowych. „Cześć, idziesz na kolację?”, zagaił nowoprzybyły. „Nie! Wybieram się do opery, tylko lokaj gdzieś zapodział moją laskę, monokl i cylinder!”, szyderczo odparł gospodarz. Pytający parsknął śmiechem, bezceremonialnie rozsiadł nie kulawym taborecie, zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko dymem i przeszedł do konkretów, mówiąc: „Był u mnie niedawno ‘Arni’. Gość chce wziąć od nas Stara 266 i czterech żołnierzy do pomocy, bo ma ponoć jakieś rzeczy do transportu!”. Ubierający się powiedział: „No to mu daj!”. „No nie tak szybko, bo mnie grubas zbulwersował!”, zakrzyknął poruszony palacz. „No to mu nie dawaj!”, wystękał zniecierpliwionym tonem indagowany, sznurując jednocześnie wysoki but. „Słuchaj, ten ‘plutas’ wygadał się do mnie, że ma na składzie nowiusieńki SWD-M i to z PCO! Gość schował taką flintę, rozumiesz? Chodź, napadniemy petenta i wyrwiemy mu tę fujarkę, nawet z gardła!”. Słuchający zagwizdał przeciągle, co było oznaką najgłębszego poruszenia, usiadł na swoim łóżku, odsuwając niedbale zmierzwiony śpiwór, również zapalił papierosa i zaczął się nad głęboko zastanawiać nad możliwością pozyskania wspaniałej broni.

Wspaniała broń, czyli karabin wyborowy SWD-M, którego skrótowa nazwa wywodziła się od rosyjskiej frazy „snajperskaja wintowka Dragunowa” skompilowanej z pierwszą literą polskiego słówka „modernizacja”, była orężem groźnym i skutecznym. Mocny nabój kalibru 7,62 × 54 mm R, opracowany jeszcze w XIX wieku w carskiej Rosji, dawał jej duży zasięg i przyzwoitą celność. Było jasne, że owa konstrukcja – wprowadzona na uzbrojenie Armii Radzieckiej w połowie premierostwa Nikity Siergiejewicza Chruszczowa – znacznie odbiegała parametrami i jakością od sprzętu używanego przez snajperów, ale za to charakteryzowała się niezawodnością oraz prostotą obsługi i konserwacji, co czyniło ją obiektem pożądania podczas typowych walk w mieście. Dołączony do niej celownik LD-6x42, wytworzony w Przemysłowym Centrum Optyki, slangowo określano mianem „peceo”, od formalnej nazwy jego wykonawcy. Wszystko to powodowało, że karabin był łakomym kąskiem, dlatego mieszkaniec izby wstał z metalowego koja tak gwałtownie, że aż zaskrzypiały sprężyny, przeciągnął z rozkoszą swoje smukłe, żylaste ciało i zawołał do wyczekującego na decyzję rozmówcy: „’Leon’, nacieramy na uzbrojenie! Musimy mieć tę pukawkę!”. Po czym obydwaj żołnierze ruszyli chyżo w kierunku kontenera z uzbrojeniem.

Kontener z uzbrojeniem – starannie obłożony workami z piaskiem i ogrodzony betonowymi zaporami, mającymi zatrzymać wszystkie odłamki podczas ewentualnego ostrzału moździerzowego – był jednoosobowym królestwem „Arniego”, czyli plutonowego z pionu logistyki, niedawno nazwanego szyderczo „plutasem”. Podoficer-poczciwiec odpowiadał za ukompletowanie wielu ton śmiercionośnej stali, którą musiał przenosić niekiedy z miejsca na miejsce. Aby zrealizować ową czynność poprosił swego najbliższego kolegę, „Leona” właśnie, by ten wypożyczył mu z pododdziału ciężarówkę i żołnierzy do pomocy. Przy okazji wyszło, że w skrzyni spoczywa sobie spokojnie nieużywany egzemplarz SWD-M, określany popularnie „eswudem”. Do tego oto przybytku zmierzali dwaj najeźdźcy, a gdy już stanęli przed wierzejami metalowego pudła, krepy desantowiec kopnął bezceremonialnie w jedno z wrót i głośno zawołał: „Arnold, otwieraj!”. Po kilkudziesięciu sekundach z wnętrza dobiegł chrobot odsuwanych rygli i jedno skrzydło podwoi uchyliło się ze skrzypieniem, a w powstałej przestrzeni stanął sam „Arni”; korpulentny blondyn, którego życiową zmorą była większa ilość nadprogramowych kilogramów. Walczył z nimi zaciekle na bieżni i siłowni, ale efekty były mizerne, toteż przekorni koledzy ochrzcili go skróconym imieniem gubernatora stanu Kalifornia, słynnego kulturysty i aktora – Arnolda Schwarzeneggera. Plutonowy, na widok towarzyszącego „Leonowi” żołnierza, zagaił: „Dzień dobry, panie kapitanie. Miło pana widzieć!”. Ten odparł: „’Arni’, cześć! Słyszałem, że auto ciężarowe potrzebujesz i ludzi. Prawda to?”. Magazynier przymilnym głosem rzekł: „Tak, już miałem o to pana pytać, ale najpierw gadałem o sprawie z Leszkiem, pana zastępcą!”, po czym wskazał brodą na krępego spadochroniarza, zwanego „Leonem”.

„Leon”, przezywany także „Leoncio”, był najlepszym kumplem „Arniego”. Razem żłopali piwsko w krakowskich knajpach, wspólnie trenowali na hali sportowej i pokonywali kilometry biegając wokół stadionu. Znali się jak łyse konie, nie mogli bez siebie żyć, ale każdego dnia przekomarzali się wzajemnie i prawili sobie drobne złośliwości. Kapitan spojrzał na podoficera i wolno powiedział: „’Arnold’, auto dam i ludzi do roboty ci dam. Ty dajesz mi za to ‘eswuda’ razem z ‘peceo’. Amunicję też chcę specjalną, snajperską, a nie tę zwykłą, do kaemów!”. Plutonowy nienawistnie spojrzał na Leszka, ale ów wycedził tylko niewzruszonym głosem: „’Arni’, jeśli nie potrzebujesz Stara i wojska, to powiedz. My nie będziemy ci przeszkadzać, a ty sobie przeniesiesz ten swój cały kramik na pleckach. Okrzepniesz, zmężniejesz, no i tężyzny nabierzesz!”. Po tych słowach władca kontenera powiedział do dowodzącego oficera: „Zaraz przyniosę ten ‘garłacz’ razem z optyką. Papiery później też powypełniam i dam do podpisu ‘Leonciowi’, bo przecież pan nie będzie zajmował się takimi drobiazgami, jak buchalteria!”. Leszek, zdumiony bezczelnością pulchnego plutonowego, już miał zacząć z nim kłótnię, bowiem zasygnowanie takich dokumentów powodowało automatyczną odpowiedzialność za powierzone mienie, ale kapitan nie dał mu dojść do słowa, samemu mówiąc: „Dobrze, ‘Arni’. Dawaj karabin i celownik, a ‘Leon’ podpisze ci później bumażki!”. Po tych słowach magazynier przyniósł broń, przyrządy optyczne i, po wręczeniu ich Leszkowi, zadowolony z siebie powiedział zjadliwym głosem: „Proszę, ‘Leon’, zanieś to do pakamery pana kapitana. Kwity dam ci później. No i broń jest nowa, więc trzeba ją przystrzelać!”.

Przystrzelanie broni, czyli takie ustawienie przyrządów celowniczych, aby mierzenie przez nie zawsze zapewniało trafienie punktowe, wymagało dobrego światła i strzelnicy. Kapitan pół nocy zastanawiał się, jak to zorganizować, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Rano, zaraz po śniadaniu udał się do sztabu batalionu, gdzie otrzymał zadanie eskortowania ciężarówek z odpadami kuchennymi na podmiejskie wysypisko śmieci. Oficer zasępił się, bowiem podróż w tamto miejsce była zawsze przygnębiająca. Trzy kilometry od willowej dzielnicy Karbali, w wielkiej i głębokiej pustynnej niecce wypełnionej śmierdzącymi paskudztwami, żyli Irakijczycy. Ci, mieszkający wokół polskiej bazy mieli domy warte miliony dolarów, a ich krajanie, bytujący całkiem blisko, żywili się tym, co znaleźli pośród resztek. Kapitan wezwał Leszka polecił mu przygotować pododdział do wyjazdu na wysypisko. Do rytuału należało zabieranie ze stołówki wszystkich dostępnych słodyczy i napojów, aby później oddać je małym bosonogim dzieciakom, które niezdarnie biegał wokół wojskowych pojazdów. Gdy jakiś czas temu zjawili się tam po raz pierwszy, a obdarta dziatwa obstąpiła Honkery i Stary, zdumiony kapitan ujrzał łzy w oczach swoich podwładnych. Tak, te twarde chłopy z dalekiej Bulandy, spadochroniarze, płetwonurkowe, wspinacze górscy, pięściarze i zapaśnicy o połamanych w wielokrotnych bójkach nosach, zaczęli gwałtownie trzeć kułakami oczy, gdy zobaczyli wynędzniałą, może pięcioletnią dziewczynkę, która wyciągała do nich małe rączki prosząc o jedzenie. „Leon”, jadący wtedy w ostatnim osobowo-terenowym aucie, rzucił zduszonym głosem do mikrofonu radiostacji: „Stań no, kurwa, przecież trzeba dać jej jakieś jedzenie!”. Kolumna zatrzymała się, a polscy żołnierze zaczęli opróżniać samochody ze wszystkich zapasów pokarmu, jakie tylko mieli. Chwilę później, jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki, wokół umundurowanych mężczyzn zjawiły się dziesiątki małych istotek, z których każda prosiła o jakąś strawę. Gdy nadwiślańskie „czerwone berety” dokarmiały malców znad Eufratu, kapitan podszedł do Leszka i powiedział z wyrzutem: „’Leoncio’, przepisy korespondencji radiowej…”, ale ten zsunął okulary przeciwsłoneczne na zaszklone oczy i rzekł przez ściśnięte gardło: „Mam je w dupie, gdy widzę głodne dzieci”.

Głodne dzieci już z daleka dostrzegły wojskowe samochody i, zgodnie z panującymi zasadami, wybiegły hurmem, aby powitać Polaków. Auta zajechały w zwyczajowe miejsce, kierowcy wyłączyli silniki i wtedy rozpoczęło się szaleństwo. Dorośli karbalczycy wspięli się na skrzynie ładunkowe Starów i zaczęli stamtąd zrzucać wielkie worki z kuchennymi resztkami, a malcy sadowili się na kolanach spadochroniarzy i pożywiali wysokokalorycznymi batonami, owocami oraz ciepłym mięsem, a wszystko to popijali słodkimi napojami. Wrzaski radości wydobyte z sytych gardełek niosły się chyba do samego Allaha, więc nikt nie zwracał uwagi na posępne miny komilitonów z Europy. Jeden z nich powiedział: „Chłopaki, kurwa, jaki ten świat jest zjebany! Oni tu siedzą na ropie i zamiast mieć złote łóżka, to my im wozimy skiśnięte pomidory do jedzenia!”. Dowódca rzucił do oburzonego: „’Kinder’, skończ ruszać jadaczką i siadaj do auta! Zaraz ruszamy!”.

Zaraz ruszyli i szybko powrócili do bazy. Tam, kapitan udał się do oficera operacyjnego i poinformował go, że jedzie na patrol dwoma Honkerami. Trzy kwadranse później znów byli w głębokim dole położonym blisko wysypiska i oficer ciemnym flamastrem zaznaczył okrąg o średnicy piłeczki pingpongowej na środku białego kartonu po wodzie mineralnej. Gdy skończył, oparł stabilnie tekturę o żwirowy nasyp, a następnie odmierzył starannie sto długich kroków, wyjął z rąk Leszka „eswuda”, zamocował „peceo”, położył się na ciepłym piasku, przeładował karabin, precyzyjnie wycelował i strzelił. Wstał i w towarzystwie „Kindera” ruszył do zaimprowizowanej tarczy, aby przekonać się, że nabój wszedł nieco za nisko. Kapitan poruszał ciut pokrętłem, znów odszedł na swoje stanowisko i ponownie oddał strzał. Tym razem pocisk zrobił dziurę w samym środku koła. Spadochroniarz powiedział: „’Kinder’, niech kierowca odmierzy na liczniku Honkera 200 metrów!”. Kilka minut później, już z dystansu dwukrotnie dłuższego od pierwotnego padł strzał, który także wszedł centralnie w cel. Asystujący oficerowi szeregowy powiedział: „Dowódco, teraz ja!”. Czwarty nabój, ten „Kindera”, też był punktowy, więc Leszek zażądał szansy dla siebie. Po kwadransie wszyscy mieli oddane po kilka strzałów z karabinu wyborowego i zapanował nieopisany rozgardiasz, bowiem jeden z celowniczych karabinu maszynowego zaproponował organizację zawodów strzeleckich. „Leon” już chciał przyjmować zakłady, gdy od porzuconych aut przybył strzelec karabinka „Beryl” i powiedział: „Kapitanie, stoimy w tym dole już z pół godziny. Anteny radiostacji są poniżej gruntu, więc nie zbierają fal. Może byśmy wyjechali na powierzchnię, bo jeśli operacyjny nas wywołuje, to my i tak tutaj tego nie usłyszymy?!”. Oficer, nieco zawstydzony swoją infantylnością strzelecką, rozkazał: „Do pojazdów! Jedziemy na gorę!”.

Na górze głośnik radiostacji mało nie rozpadł się od ilości i natężenia komunikatów, jakie z siebie wypluwał. Metaliczny głos oficera operacyjnego wzywał: „Kojot, to 360! Gdzie jesteś!”. Dowódca patrolu wcisnął przycisk nadawania w słuchawce i powiedział: „360, tu Kojot! Jestem w strefie, w pobliżu wysypiska!”. Wówczas, z wyczuwalnym uczuciem ulgi w głosie sztabowiec rozkazał: „Kojot, zjazd do nory! Natychmiast! W norze biegnij do ‘500’! Wykonuj!”. „500” był kryptonimem dowódcy batalionu, więc kapitana ogarnął – zresztą, słusznie – daleko zaawansowany niepokój służbowy. Powiedział do kierowcy: „Jedź do bazy. Strzelaliśmy, kurwa, wszyscy, ale po dupie zbiorę tylko ja!”. Szofer, pulchny szyderca, odparł: „Najwincy dowódca zarobiajum, to i najwicy dostajum!”. Oficer spojrzał oburzony na swego interlokutora, ale ów, nic sobie z tego nie robiąc, pewnie prowadził auto, nieznacznie tylko uśmiechając się pod nosem. Kilkanaście minut później byli już w bazie, więc „krezus w mundurze” krokiem skazańca powlókł się do sztabu, gdzie oczekiwał już na niego – rozsierdzony, niczym szerszeń – dowódca batalionu.

Dowódca batalionu, głosem którego nie powstydziłby się zraniony bawół afrykański, ryknął na powitanie: „Gdzie, kurwa, podziewasz się od tylu godzin? Wszyscy cię szukają! Nawet sam Sánchez już się o ciebie pytał!”. Kapitan był zdumiony, bowiem nie spodziewał się, aby generał porucznik armii Stanów Zjednoczonych – urzędujący gdzieś w Bagdadzie, głównodowodzący Międzynarodowymi Siłami Stabilizacyjnymi w Republice Iraku – mógł mieć jakąkolwiek sprawę do polskiego oficera młodszego, ale różne bywają koleje żołnierskiego losu. Patrząc na pryncypała wycedził: „Panie pułkowniku, a ten Rysiek do dawno dzwonił?”. „Jaki Rysiek?”, zapytał zaskoczony podpułkownik. Podwładny odpowiedział: „No, ten Sánchez! On ma na imię Ricardo, to po naszemu będzie Rysiek!”. Oficer starszy, gdy pojął wszystko, wydarł się na całe gardło: „Stachu, kurwa, wzywaj żandarmerię! Niech natychmiast aresztują tego łotra, zanim ja dostanę zawału! Albo nie! Niech prokurator się nim zajmie od razu!”. „Stachu”, major-szef sztabu batalionu, podejrzanie szybko zwiesił głowę, a na jego twarzy zagościły jakieś skurcze. Jednak, znając doskonale przełożonego, wiedział, że trzeba dać mu kilkadziesiąt sekund na uspokojenie, bowiem był to człek poczciwy, ale szybko wpadał w furię. Po około minucie, już normalnym głosem, podpułkownik zapytał: „Powiedz mi, gdzie byleś, że nie mogli cię wywołać przez radio?”. Kapitan odparł: „Dowódco, na wysypisku, w dole. ‘Eswuda’ z ‘peceo’ pobrałem od Arnolda i pojechałem to przystrzelać, tam w piachy! Wiem, zjebałem, ale tego nie naprawię! Niech dowódca już się nie gotuje!”. Oficer starszy, zawstydzony niepotrzebnymi emocjami, wysyczał: „Ty wiesz, ile kosztujesz mnie zdrowia? Przecież ja pięćdziesiątki przy tobie nie dożyję!”. Niedawny snajper, czując lepszy wiatr, wypalił: „E, no nie! Dowódca to kawał zdrowego zwierza jest i z wuefu taki dobry! Nic dowódcy nie będzie!”. Szef sztabu, do głębi poruszony bezczelnością dowódcy patrolu, zamamrotał coś pod nosem o jakimś „obrzydliwym lizusie”, ale nikt jego postacią ani monologiem nie był zainteresowany.

Zainteresowany, tym razem kondycją strzelecką swojego wojska, był dowódca batalionu, bo zapytał: „Kto strzelał?”. Kapitan wyliczył: „No ja, ‘Leoncio’, ‘Kinder’, ‘Szczupły’ i ‘Firo’”. „I jak wyniki?”, drążył podpułkownik. „Dystans dwieście, po trzy sztuki, wszystko pod dłonią!”, odparł przesłuchiwany, co doskonale odpowiadało prawdzie, gdyż owe piętnaście przestrzelin przykrył swoją dłonią. Przełożony skinął z uznaniem głową i rozkazał: „Jutro pojadę tam z tobą! Weź, zrób jakąś dobrą tarczę i ja też z tego strzelę! Zobaczymy, co to jest za maszyna! A teraz już idź, niech cię więcej dzisiaj nie oglądam!”. „Tak jest!”, krzyknął rozgrzeszony winowajca, po czym, już znacznie ciszej, dopowiedział: „Panie pułkowniku, a ten cały Rychu Sánchez, to…”. I w tym momencie przewał, gdyż wielka, purpurowa plama, w jaką zamieniło się lico podpułkownika wystraszyła go nie na żarty. Już nic nie mówiąc odwrócił się na pięcie i szybko pomaszerował do siebie, aby na jutrzejsze strzelane przygotować tę wspaniała broń.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 11 września 2024 r.

Uwagi końcowe od autora:

Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.