"Defilada niekompetencji" [FELIETON]

2024-10-09 08:30:55(ost. akt: 2024-10-09 09:03:18)

Autor zdjęcia: wm.pl

Poważnym powodem do zaniepokojenia jest swoista infantylizacja sposobu kierowania państwem, zademonstrowana przez premiera i jego najbliższych współpracowników - wskazuje w najnowszym felietonie Tȟašúŋke Witkó.
Pamiętacie ten fragment „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza, kiedy to pod Grunwaldem, król Władysław Jagiełło – po wyprawieniu w bój wszystkich już chorągwi polskich i litewskich – postanowił osobiście włączyć się do walki, prawda? Pamiętacie zapewne również, że został powstrzymany i odwiedziony od tego pomysłu przez otaczających go znamienitych rycerzy. Pamiętacie lekcje historii ze szkoły podstawowej, gdy Wasz nauczyciel, opowiadając o dniu 15 lipca 1410 roku z godnością podkreślał, że władca Polski zajął miejsce na wzgórzu, skąd rozpościerał się szeroki widok, dzięki czemu mógł on mieć doskonały przegląd całej sytuacji bitewnej. Przy tej okazji, belfrowie dumnie dodawali, że było to rozwiązanie nowatorskie, przyniesione ze Wschodu, albowiem wśród europejskiego rycerstwa za normę uważano czynny, fizyczny udział dowódcy w starciu zbrojnym. Zresztą, wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulrich von Jungingen, zgodnie z owym obyczajem znalazł się pośród bitewnego tumultu i, najprawdopodobniej, właśnie dzięki temu w nim też poległ, ponoć z ręki rycerza Mszczuja ze Skrzynna, herbu Łabędź. Moi Czytelnicy pewnie zachodzą w głowę, dlaczego nagle zająłem się tak odległymi czasami? Nie, historia nie jest absolutnie moją domeną, jednak próbuję Wam uzmysłowić, jak ważne jest miejsce dowódcy w ugrupowaniu, a także złożoność roli odgrywanej przez niego. Nadmienię, że strategia, sztuka operacyjna i taktyka wciąż poszukują optymalnej odpowiedzi na pytanie: „Gdzie powinien znajdować się kierujący walką?”. Próbuje się wyznaczyć miejsce, w którym przełożony będzie tak blisko walczących, by stale posiadać precyzyjny ogląd sytuacji, a jednocześnie na tyle daleko, aby mieć dobre rozeznanie i wiedzę o całym rejonie działań leżących w obszarze jego odpowiedzialności. Tutaj muszę zastrzec, że owe rozważania przyjmują za pewnik, iż celem kierującego operacją jest wyłącznie wykonanie zadania na najwyższym poziomie, a nie wywarcie pozytywnego wrażenia na widzach spektaklu.

Widzowie spektaklu zatytułowanego „Tragiczna powódź 2024 roku” mogli zobaczyć Donalda Tuska ręcznie sterującego akcją ratowniczą, działającego niczym policjant John McClane, podczas zaprowadzania porządku i ładu społecznego w wielkim biurowcu Nakatomi Plaza. Podejrzewam, że tylko dlatego, iż „Szklana pułapka” była kręcona w roku 1988, czyli w czasach, kiedy wszyscy twardziele z Hollywood mocno zaciągali się tytoniowym dymem, co dziś uważane jest – zresztą, słusznie – za wykluczające, premier nie poszedł śladem Bruce’a Willisa i zrezygnował z przeświecania sobie w ciemnościach zapalniczką Zippo. Zarost na twarzy, przemęczone oczy, brudne buty, zmierzwiona czupryna; czyż może być lepszy obraz człowieka niezłomnego, wydobywającego swych bliźnich z opresji? Nie, ten konterfekt jest idealny wyłącznie w obiektywach kamer zaprzyjaźnionych stacji telewizyjnych, a ubolewać należy jedynie nad faktem, że widzowie bezkrytycznie przyjmują taką papkę medialną, bowiem tak zachowujący się przywódca jest całkowicie nieskuteczny merytorycznie.

Całkowicie nieskuteczny merytorycznie jest człowiek zmęczony, głodny i pozbawiony snu. Proszę pomyśleć, czy ktokolwiek pozwoliliby borować sobie zęba stomatologowi, który przyszedłby do gabinetu po nieprzespanej nocy, niezachowawszy podstawowych zasad porannej toalety i z wyraźnymi śladami zamęczenia odciśniętymi na licu? Problem w tym, że szef rządu nie powinien przebywać w pobliżu obszaru dotkniętego katastrofą, bowiem ograniczenia z tym związane nie pozwoliły mu skutecznie wykonywać wszystkich jego konstytucyjnych obowiązków. Premier, po krótkim zapodaniu się z sytuacją na miejscu i ewentualnym lotem śmigłowcem nad rejonem dotkniętym klęską, winien siedzieć w Warszawie, gdzie dysponuje całą gamą udogodnień logistycznych i etatowo przygotowanym systemem łączności – w tym niejawnej – pozwalającymi mu wspomagać całą mocą piastowanego urzędu kompetentną osobę dowodzącą w terenie. Podkreślam – kompetentną osobę – czyli jakiegoś wyższego oficera Państwowej Straży Pożarnej, na rzecz którego działają wydzielone siły i środki policyjne oraz wojskowe. Tam nikt nie potrzebował odrealnionego polityka, który lwią część swego życie spędził w zaciszu sejmowych gabinetów. Niezbędny był za to doświadczony fachowiec, wspierany – ze względu na skalę nieszczęścia – przez najwyższe czynniki rządowe.

Najwyższe czynniki rządowe, w osobach premiera, szefa resortu spraw wewnętrznych i ministra obrony narodowej operowały za to na Dolnym Śląsku, urządzając codzienne przestawienia nazwane dla zmyłki sztabem kryzysowym. Pomijając fakt, że ukazywany widok budził jedynie żałość, bowiem obnażał poziom niekompetencji i nieprzygotowania poszczególnych osób funkcyjnych, to – dodatkowo – ujawniał modele, schematy i algorytmy, według których realizowany jest procesu decyzyjny na najwyższych szczeblach zarządzania Rzeczpospolitą Polską. Potencjalny przeciwnik już posiadł wiedzę, do tego bezkosztowo, jakie osoby tworzą najbliższe ciało doradcze szefa rządu w sytuacjach zagrożenia, kto przybył z notatnikiem, a kto gryzmoli na kartce papieru wyciągniętej przed chwilą z drukarki, kto próbuje zabrać głos merytorycznie, a kto uśmiecha się do kamery, usiłując zaistnieć medialnie. Po uzyskaniu takiego pakietu danych – gdybym był osobą decyzyjną w Mińsku lub w Moskwie – zleciłbym podległym sztabom opracowanie przyszłościowych operacji umożliwiających zakłócanie i dezorganizację pracy opisanych powyżej zespołów ludzkich. Jeśli ja wymyśliłem to z poziomu domowej kanapy, to zaręczam, że na Kremlu podobne prace ruszyły już pełną parą. A to jest poważny powód do zaniepokojenia.

Poważnym powodem do zaniepokojenia jest swoista infantylizacja sposobu kierowania państwem, zademonstrowana przez premiera i jego najbliższych współpracowników. Pomijając fakt, że już na początku popełniono błędy lekceważąc sygnały o zagrożeniu, to prawdziwie dobijające są późniejsze kroki Donalda Tuska, podporządkowujące wszystko rozpaczliwym próbom ratowania własnego wizerunku medialnego. Stąd nieogolona fizis, przyodzianie jakiejś – mającej sprawić wrażenie spakowanej w ostatniej chwili – koszulki, czy zwieńczona „sukcesem” próba wejścia do pełnego szlamu popowodziowego pomieszczenia, w którym czekali już usłużny kamerzysta z dźwiękowcem. Być może wielu przejdzie nad ową błazenadą do porządku dziennego, inni zaś uznają ją za majstersztyk postępowania prawdziwego męża stanu, ale ja jestem szczerze zmartwiony, bowiem uświadomiłem sobie, że owe pokazy działania rządu były w rzeczywistości „defiladą” jego niekompetencji.

Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 9 października 2024 r.


Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.