Gawęda Wodza i srebrny pistolet z Tuły [OPOWIADANIE]
2024-12-18 16:50:24(ost. akt: 2024-12-18 16:55:44)
Odziany w pustynny uniform oficer siedział na stołówce i stanowczo za wolno przeżuwał kurczaka z frytkami...
Nie to, że nie był głodny, ale szybciej jeść nie mógł, albowiem piekła go górna warga, głęboko rozcięta wewnątrz i niesamowicie bolały poobijane żebra. Naprzeciwko niego tkwił na niewygodnym krześle – próbujący, przy pomocy dziwnych przechyłów głowy, skrzętnie ukrywać zasinione oko – Leszek, jego zastępca, kompan i wczorajszy przeciwnik w zaciętym starciu pięściarskim. On też odczuwał trudy bokserskiego pojedynku, co można było wywnioskować z pojawiającego się na twarzy, przy każdym poruszeniu tułowia, grymasu bólu. Trudno, twarde męskie rozrywki muszą nieść ze sobą konsekwencje, a szczególnie w wojskach powietrznodesantowych, gdzie od zawsze liczyła się siła, zwinność, determinacja i gotowość do podjęcia walki.
Walka, szczególnie w pododdziałach spadochronowych, może wyniknąć z każdej, nawet najbardziej błahej sytuacji. Tak też się stało, gdy poprzedniego dnia rano, całkiem przypadkiem, oficer społeczno-wychowawczy batalionu pochwalił się nieopatrznie, że w jednym z kontenerów magazynowych znalazł dwie pary nowiuśkich rękawic bokserskich. Usłyszał to dowódca jednego z pododdziałów – wysoki, żylasty kapitan – i poprosił kolegę: „Mariusz, wydaj mi jedne! Nasypię piachu w wór fortyfikacyjny, powieszę go na jakiejś belce stropowej i trochę sobie ‘poklepię’!”. Zagadnięty pokiwał głową z aprobatą i kwadrans później, świeżo upieczony posiadacz sprzętu dziarsko maszerował do swojej kwatery, dzierżąc pod pachą jasnoczerwoną zdobycz. Tuż przed drzwiami natknął się na swego zastępcę – krępego, potężnie zbudowanego mężczyznę – który zakrzyknął: „O, ‘Everlasty’! Skąd masz?!”. Indagowany przesadnie sztucznie wykrzywił mięśnie mimicznie, przyoblekając twarz w niby zatroskaną maskę, po czym teatralnym głosem odparł: „Od ‘wychowka’! Niestety, tobie nie wyda, bo to jest tylko dla prawdziwych mężczyzn. ‘Leon’, ale też możesz spokojnie do niego podjeść – dla dziewczyn ma ‘hula hop’, do tego w kolorze różowym!”, po czym zaśmiał się głośno z własnego dowcipu. ‘Leon’, jak popularnie nazywano Leszka, spojrzał wyzywająco na swojego pryncypała, strzyknął śliną przez zęby i zaripostował: „Skąd ty możesz wiedzieć cokolwiek o mężczyznach, skoro widziałaś ich tylko w kinie, laseczko?”. Użycie rodzaju żeńskiego i owa „laseczka” przywiodły chmurny grymas na lico smukłego oficera. Pomyślał chwilę i wysyczał zjadliwe: „Idź do klubu żołnierskiego. Tam jest Mariusz. Weź od niego drugą parę i za pół godziny widzimy się na boisku, gdzie sklepię ci michę!”. Leszek potwierdzająco pokiwał głową i rzekł: „Dobrze, panno Anielciu, widzimy się za pół godziny na boisku!”.
„Boisko” było dużym prostokątnym placem, grubo wysypanym żwirem, co miało zapobiegać powstawaniu kontuzji przy wykonywaniu padów podczas meczów, głownie siatkarskich. Spadochroniarze Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, wykonali je gdzieś w połowie marca 2004 roku, czyli raptem dwa tygodnie przed insurekcją szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra, która objęła wojenną pożogą święte miasto mahometan, Karbalę. Obiekt stał praktycznie niewykorzystany, bowiem nikt nie myślał o przerzucaniu piłki przez siatkę, kiedy baza mogła być ostrzelana z moździerzy o każdej porze dnia i nocy. Tam też, punktualnie w wyznaczonym czasie, spotkali się dwaj przeciwnicy przyodziani w spodenki gimnastyczne, trampki i z rękawicami na dłoniach. Towarzyszył im – w charakterze sędziego-rozjemcy – chorąży z sekcji operacyjnej, pełniący również obowiązki instruktora wychowania fizycznego w batalionie. Tłumnie przybyli także żołnierze wszystkich stopni i funkcji, aby zobaczyć walkę dwóch przyjaciół. Co więcej, pojawili się Amerykanie, a konkretnie kliku twardych gości z Korpusu Piechoty Morskiej, którzy współdziałali z Polakami. Na ich czele stał szczupły, wysportowany blondyn w randze majora o jakimś holenderskim – trudnym do wymówienia – nazwisku. Towarzyszyła mu gromadka podwładnych o latynoskich rysach, z których jeden zaczął przyjmować zakłady, zbierając pomięte banknoty dolarowe do ośmiokątnej czapki. Rywale stanęli naprzeciwko siebie, sędzia rzekł: „Dżentelmeni, tylko bez chamówy!”, co miało być chyba lapidarnym przypomnieniem zasad, które w pocie czoła wypracował francuski baron, Pierre de Coubertin, po czym, wykorzystując krótką chwilę ciszy, zakrzyknął: „Boks!”.
Boks był, a jakże! Niezły technicznie, zacięty i bez pardonu. Raz po raz czyjaś głowa odskakiwała do tylu, co było dowodem na celne trafienie w twarz albo ciche stęknięcie któregoś z rywali informowało publiczność z tylnych rzędów, że ktoś otrzymał mocny cios na korpus. Marines – szczególnie ci śniadzi, gorącokrwiści – zaczęli głośny doping, a ich dowódca-Holender zaczął machać rękoma w powietrzu i robić uniki, jakby to on sam toczył zacięty bój. Nagle, nie wiadomo skąd, padł po polsku okrzyk: „Chłopaki, ‘Buszing’ idzie! Spadamy!”, i tłum rozpierzchł się momentalnie, a na niedawnej widowni zostali wyłącznie zdezorientowani Jankesi.
Jankesi, zanim zrozumieli co zaszło, stanęli twarzą w twarz z niziutkim majorem, szefem sztabu jednostki krakowskich spadochroniarzy. Ten, znakomitą angielszczyzną zaczął wypytywać ich o powód zbiegowiska, ale zaoceaniczni komilitoni zamruczeli tylko coś pod nosem i zaczęli energicznie oddalać się z miejsca niedawnego widowiska. Oficer starszy, którego – z powodu niskiego wzrostu – złośliwi koledzy określali frazą „Buszujący w ściernisku”, co z czasem wyewoluowało do przezwiska „Buszing”, został sam na środku żwirowego placu, z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Jednak nie dał za wygraną i podjął próbę przeprowadzenia prywatnego śledztwa, które – przez długi ozór plutonowego z drużyny remontowej – przyniosło mu wiedzę o tym, kto walczył i skąd był arbiter. Dzięki temu, że obowiązki sędziego przypadły chorążemu z sekcji operacyjnej, czyli jednemu z bezpośrednich podwładnych „Buszinga”, ów nie mógł wszcząć jakiejś większej międzynarodowej chryi, albowiem sam odpowiedziałby za brak nadzoru nad poczynaniami swoich ludzi. O tym wszystkim doskonale widział kapitan-bokser, więc nawet nie zawracał siebie głowy wieściami o dochodzeniu prowadzonym przez szefa sztabu.
Szef sztabu stanął z tacą pełną jedzenia obok stolika, przy którym dwaj obolali niedawni pięściarze konsumowali dary Boże i szyderczo zagaił: „O, są panowie Muhammad Ali i Mike Tyson! Jak miło was widzieć!”. Leszek, mocno skonfundowany i chcący ukryć zasinione oko, począł nagle szukać czegoś pod blatem, ale wysoki oficer spojrzał znudzony na majora i powiedział pewnym głosem: „Stachu, tutaj mówi się o poważnych rzeczach. To nie tak, jak w tym twoim sztabie, gdzie zajmujecie się piciem kawy i drapaniem po dupach. Siądź z nami, to może i ty czegoś się nauczysz!”. Niski żołnierz pojął, że w ten sposób niczego nie ugra, więc spokojnie dosiadł się do swoich interlokutorów i rzekł: „Ty wiesz, że ja wiem, co było!”. Odpowiedź usłyszał od nieco pewniejszego siebie ‘Leona’: „Majorze, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr! Smacznego pany, ja spadam!”, po czym szybko wstał od stołu biesiadnego wyszedł z jadłodajni, zostawiając zdumionego sztabowca sam na sam ze swoim kapitanem. Minęła dobra minuta, zanim Stanisław wydukał do dowódcy pododdziału: „Przyjdź koniecznie do kontenera operacyjnego na wieczorną nasiadówkę. Jest do ciebie bardzo poważna sprawa!”.
Bardzo poważną sprawą był meldunek jednego z lokalnych, karbalskich informatorów, który doniósł za gotówkę wypłaconą mu do ręki, że milicjanci Muktady as-Sadra czekają na kolejną dostawę broni i amunicji. W pomieszczeniu sztabowym zebrało się kliku oficerów, a odprawę prowadził szef sekcji rozpoznawczej. Beznamiętnym głosem informował o przewidywanej próbie szmuglu śmiercionośnego żelastwa, prawdopodobnym rejonie przekazania ładunku i przybliżonym terminie całej akcji. Zaproszony kapitan pilnie notował otrzymywane dane, ale wiedział, że szansa na pochwycenie kontrabandzistów jest praktycznie równa zeru. Ileż to już razy spływały podobne wieści od tubylczych donosicieli, a później okazywało się, że były one zmyślone jedynie po to, aby szpicel otrzymał kilka dolarów zapłaty?! Po zakończeniu spotkania, oficer wyszedł z ciasnego pomieszczenia i podążył w kierunku doraźnego koszarowca utworzonego z izb gospodarczych hotelu z czasów Saddama Husajna, gdzie byli zakwaterowani jego żołnierze. Po drodze natknął się na Leszka, który dostrzegł minorową minę przełożonego i zapytał: „Ty, nie jest kolorowo, co?”. Dowódca odparł: „Nie, ‘Leon’, nie jest. Weź, przed wyjazdem na patrol ogarnij wojsko i dobrze ich przypilnuj, bo to może być długa noc! Sprawdź koniecznie, czy wszyscy mają przy sobie nienaruszone opatrunki osobiste, gdyby było strzelane!”. Krępemu spadochroniarzowi nawet nie drgnęła powieka, a jedynie pokiwał głową ze zrozumieniem i przystąpił do flegmatycznego wydobywania papierosa z pomiętej paczki, by następnie pieczołowicie go przypalić, zaciągnąć się z lubością dymem i rzucić: „Spokojnie, gorzej bywało i brawo bili! Idę podnieść naszych i ruszamy!”. Dowodzący pomyślał o wielkim szczęściu, które pozwoliło mu współdziałać z tym człowiekiem, gdyż jego opanowanie, mądrość i szaleńcza odwaga zawsze dodawały mu otuchy w chwilach niepewności i zwątpienia.
Zwątpienie dopadło wszystkich dwie godziny później, kiedy przemierzali ulice Karbali. Przed opuszczeniem obozowiska kapitan przeprowadził szczegółowy instruktaż, podczas którego przekazał mgliste wieści o szmuglu broni, omówił warianty i sposoby wyjścia z zasadzek oraz przypomniał precyzyjnie kryptonimy wespół z częstotliwościami radiowymi, na których należało wezwać pomoc medyczną, w razie zranienia lub kontuzji. Później, wyrywkowo sprawdził, czy cała wiedza została przyswojona i nakazał wyjazd z bazy. Para aut osobowo-terenowych marki „Honker” opuściła obręb bezpiecznych fortyfikacji i zanurzyła się w czarne objęcia wrogiej arabskiej nocy. Patrol okrążył kilkukrotnie bazę, żołnierze skontrolowali starannie każdy zaułek i uliczkę, używając noktowizorów drobiazgowo przeczesali zarośnięty wysokimi trawami okoliczny plac zabaw oraz, sąsiadujący z nim, gęsty zagajnik palmowy, będący jednocześnie miejscem schadzek zakochanych par. Nic kompletnie się nie działo, a z rzadka napotykani przechodnie ostentacyjnie odwracali głowy na widok polskich samochodów. Żołnierzom trudno było uwierzyć, że są to te same osoby, które jeszcze kilkadziesiąt dni wcześniej – przed wybuchem insurekcji – były do nich tak przyjaźnie nastawione, iż machały rękoma na powitanie i zapraszały na herbatę do swoich domostw. Jednak wiedzieli też, że milicja Mahdiego potrafiła bardzo surowo karać wszystkich tych, którzy byli choćby podejrzewani o przychylne nastawienie do wojsk koalicji antysaddamowskiej. Nikt nie chciał być wywleczony z domu i zastrzelony na ulicy jak wściekły pies, toteż całkowicie zrozumiałe było owo zdecydowane odcinanie się od nadwiślańskich spadochroniarzy. To właśnie eksponowana niechęć ludności lokalnej i brak perspektyw na sukces nocnej akcji spowodowały chwilowy spadek morale, który objawił się metalicznym komunikatem Leszka, dobiegającym z głośnika radiostacji kapitana
Radiostacja kapitana zaskrzeczała: „’Kojot’, tu ‘Kojot’! Weź no, skieruj się na ‘Szakala 3’, bo przecież jeździmy stale w kółko, a ja nie biorę udziału w ‘Daytona 500’!”. Usłyszał to kierowca dowódczego ‘Honkera’, pulchny rolnik z podkieleckiej wsi i dodał od siebie: „Dowódco, stanimy troche, co? Jo ju ledwie na ślipia patrze. Zaro się wyłożymy w jaki rów!”. Zagadnięty pomyślał, że faktycznie czas na odpoczynek i zarządził: „Jedź tam!”, i auta ruszyły z kopyta, aby kilka minut później stanąć na słynnym „Szakalu 3” – silnie umocnionym rejonie, gdzie kilka luf mogło powstrzymać każde natarcie. Oficer podał komendę: „Karabiny żarzą, reszta chrapie!”, i po kilku chwilach tylko dwaj żołnierze z noktowizorami czuwali, a pozostali ułożyli się pokotem do snu. Wysoki oficer, nie mogąc zmrużyć oka ze stresu, opuścił kabinę auta, usiadł na wysokim krawężniku i zapalił papierosa, staraninie osłaniając jego ognik zwiniętą dłonią. Gdy skończył, postanowił rozprostować nieco kości, więc stanął na palcach, przeciągnął się mocno i dzięki tej gimnastyce ujrzał kontrabandzistów.
Kontrabandziści – poruszający się kremowobiałym pojazdem marki Ford Crown Victoria – cichutko, na wygaszonych światłach podjechali do pobliskiego domu i stanęli na podjeździe, po czym silnik limuzyny zamarł. Ruch dostrzegł także jeden z czuwających przy kaemach i głośnym szeptem wyskandował: „Są! Mamy ich!”. Wówczas, dosłownie w mgnieniu oka, wszyscy desantowcy poderwali się ze swoich prowizorycznych legowisk i zajęli miejsca w pojazdach, a kapitan wskoczył do kabiny. „Honkery”, jadąc na niskich obrotach jednostek napędowych znalazły się niepostrzeżenie tuż za wrażą maszyną i wtedy kilku żołnierzy spadło nagle na swoje ofiary, niczym orły. Po minucie, czterech młodych Arabów wyciągniętych z wnętrza eleganckiego wehikułu leżało na ziemi z rękoma założonymi na głowy, a na ich twarzach malowało się autentyczne przerażenie. Leszek zarządził: „’Reczo’ i ‘Kinder’, pilnować! ‘Jano’, szukaj złomu!”. Kaemiści mierzyli do powalonych, a jeden ze spadochroniarzy sprawnie przeszukiwał samochód złoczyńców. Po chwili ‘Jano’ krzyknął: „Mam, k*rwa! Mam bandolet!”, i podniósł w górę dłoń dzierżącą srebrną „tetetkę”, na której rękojeści znajdowały się czarne okładziny ozdobione czerwonymi gwiazdami, ze złotymi literami CCCP, oznaczającymi Związek Radziecki. Słowo „tetetka” wywodziło się od akronimu nazwy pistoletu opracowanego przez Fiodora Tokariewa; skrót „TT” pochodzi od wyrazów „Tulskij Tokariew”, czyli pistolet Tokariewa z biura konstrukcyjnego w mieście Tuła. Była to broń powszechnie spotykana w wojskach Układu Warszawskiego, ale tak pięknego i bogato zdobionego egzemplarza żaden z nich wcześniej nie widział. Polacy, mimo dalszych poszukiwań, oprócz tej jednej sztuki nic więcej nie znaleźli, toteż puścili zatrzymanych wolno, broń zaś – zgodnie z zaleceniami proceduralnymi – skonfiskowali, a konkretnie dowódca osobiście schował ją do podręcznego plecaka. I wówczas, z nieznanych nikomu powodów, doświadczony oficer został opuszczony przez zdrowy rozsądek.
Opuszczenie przez zdrowy rozsądek objawiło się tym, że kapitan postanowił ów niespotykany egzemplarz broni przemycić do Polski. Gdy nad ranem powrócili do obozowiska, zamiast oddać pistolet służbie operacyjnej, umieścił go pod własnym łóżkiem. Następnie, zaczął prowadzać intensywną pracę myślową, jak przetransportować owo rusznikarskie arcydzieło w bagażu podręcznym, albowiem powszechną wiedzą było, że Żandarmeria Wojskowa dokonuje szczegółowych przeszukań wszystkich zasobników, toreb, skrzyń i innych pakunków. Podobne myśli strzeliste galopowały po żołnierskiej głowie także podczas konsumpcji kotleta na jadłodajni, kiedy padło niepoodziewane pytanie: „Wolne jest to miejsce?”. Oficer podniósł wzrok i zmartwiał, bowiem zobaczył stojącego przed sobą „Prezesa”, jak slangowo zwano podpułkownika Wojskowych Służb Informacyjnych. „Jasne, niech pan siada”, padło w odpowiedzi, więc przybyły oficer starszy rozparł się wygodnie na krześle i zagaił: „Wie pan, na mieście jest teraz tak niebezpiecznie i strzelania dużo. Dobrze byłoby mieć jakąś sztukę irackiej broni, na wypadek, gdyby przypadkowy rykoszet ranił przechodnia, czy coś takiego. Wtedy, wie pan, można byłoby powiedzieć, że uzbrojony był!”. Kapitan poczuł, jak ze strachu nagle przestały boleć go obite żebra, a głębokie rozcięcie wewnątrz jamy ustnej zagoiło się w cudowny sposób. Nie był w stanie myśleć już o niczym innym, tylko o srebrnym pistolecie leżącym pod łóżkiem, gdzieś pomiędzy hełmem, a magazynkami z amunicją. Nie czekając na dalszy rozwój gawędy z podpułkownikiem, podziękował mu za towarzystwo, podniósł się z siedziska i pędem ruszył do siebie. W izbie zanurkował między rupiecie walające się pod wyrkiem, chwycił gorący towar i zaniósł do szefa służby uzbrojenia, mówiąc mu: „Słuchaj, trafiłem to na mieście. Weź, zabierz do zniszczenia i wpisz w księgę ‘złomu’ oddanego po patrolu, dobra?”. Chorąży odparł: „Ależ sztuka! Do Polski bym sobie ją wziął! Ale to jest piękna broń!”. Kapitan, nie chcąc już nawet więcej słyszeć o zabieraniu „tetetki” gdziekolwiek, wykrzyknął pożegnalne: „Cześć!”, i umknął stamtąd w wielkim popłochu.
Wielki popłoch trawił jego trzewia aż do wieczora, kiedy to spadochroniarz spotkał porucznika dowodzącego bliźniaczym patrolem. Tamten rzekł: „Wiesz co, ‘Prezesowi’ to chyba coś się na łeb się rzuciło! Powiedział, żeby jakąś broń na mieście skołować i jakby ktoś z ludności lokalnej ucierpiał, to ją wyciągnąć i mieć na dowód, że był uzbrojony! On mnie, starego chłopa, chce na taki nędzny sztych wziąć?!”. Słuchający zachował kamienną twarz, pomimo tego, że głaz wielkości Pałacu Kultury i Nauki właśnie spadł mu z serca. Pojął, że oficer służby specjalnej nie miał bladego pojęcia o jego planach przemytniczych i nic nie wiedział, iż „tetetka” spoczywa pod czyimkolwiek łóżkiem. Możliwe, że wszystkich podpuszczał w podobny sposób, a może autentycznie martwił się, co będzie, kiedy pojawi się przypadkowa ofiara kontaktu ogniowego, bo strzelanina kilkudziesięciu ludzi w terenie zabudowanym zawsze niesie podobną możliwość. Desantowiec już wiedział, że niczym nie musi się troskać, a po kilku dniach – kiedy dodatkowo przestały boleć go tułów i rozbita warga – sam drwił z głupoty, jaka opanowała jego mózg. Z pokorą myślał, że stres był mu należny, jako kara za bezmyślność, a powrót na właściwe tory już na zawsze symbolizował będzie srebrny pistolet z Tuły.
Howgh!
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 18 grudnia 2024 r.
Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez