Gawęda Wodza i żołnierska fortuna [OPOWIADANIE]
2024-12-25 18:58:34(ost. akt: 2024-12-25 19:04:00)
Niemiłosiernie zakurzony, zniszczony i poplamiony, uwalanymi w smarze paluchami notatnik leżał na kole kierownicy, a jego właściciel gryzmolił coś w nim zawzięcie, bezwiednie wysuwając język z lewego kącika ust.
W pokancerowanych dłoniach, a właściwie wielkich łapskach dzierżył jakiś zmaltretowany długopis, który co chwila odmawiał posłuszeństwa, więc skryba klął siarczyście przy każdej awarii urządzenia, po czym je rozmontowywał, starannie układając części na kolanach, dmuchał we wkład, następnie pieczołowicie skręcał wszystkie moduły ponownie w jedną całość i znów niestrudzenie przystępował do pisania czegoś na pożółkłych kartkach. Cykl ów powtarzałby się pewnie w nieskończoność, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie długopisowi nie było w stanie przywrócić funkcji życiowych już żadne, nawet najmocniejsze dmuchnięcie. Zniechęcony „benedyktyn” wyrzucił stosik plastikowych i metalowych przedmiotów przez boczne okno auta, zapalił papierosa, zaciągnął się dymem z lubością i zagaił do pasażera: „Kapitanie, jak przyjadzimy stund do dumu, to jo se kupie chyba ciungnik, bo tera żym liczył pinindze i wyszło, że na kumbajn to mi jeszcze grosza nie starczy”. Siedzący obok wysoki oficer pokiwał głową ze zrozumieniem, ale słowem nie skomentował planów swego kompana z szoferki. Posiadacz jednej z dwóch maszyn agrarnych in spe, wyraźnie zawiedziony milczeniem powiernika, postanowił zadać mu pytanie aktywizujące: „Co dowódca myśli o kumbajnie?”. Wywołany odparł: „No… ten… kombajn może być przydatny… szczególnie podczas żniw...”. Kierowca – teraz już nawet nie kryjąc swego poirytowania – zagadnął znów: „No, a traktor nie je przydatny?”. Interlokutor odrzekł: „No… jest!”. Wtedy, jawnie już rozjuszony późniejszy nabywca wehikułu, wyskandował: „No to, co jo mum kupić?”. Riposta była brutalna: „Kurwa, kup sobie nawet prom kosmiczny i, najlepiej, leć nim na Marsa, żebym cię więcej nie musiał oglądać! Ale mnie już dupy tym nie zawracaj! Dręczysz mnie tak od tygodnia i to kilka razy dziennie! Weź, gościu, raz się zdecyduj i basta!”. Przyszły, być może międzyplanetarny nawet peregrynanta, spojrzał rozżalony na swego pryncypała, po czym wymamrotał pod nosem kilka fraz o zasadach zachowania kultury w czasie debaty, ale głośno nie odważy się narzekać. Wiedział, że reperkusje konfliktu z żylastym kapitanem mogą być dotkliwe, więc nie utyskiwał zbyt długo. Po chwili, już uspokojony oficer rozkazał: „Wjedź gdzieś pomiędzy domy. Mamy jeszcze godzinę do końca patrolu, więc przeczekamy w spokoju!”.
Spokój był potrzebny im wszystkim, bowiem raptem kilka dni temu zakończyły się ciężkie walki z powstańcami szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra. Wojenna pożoga opanowała Karbalę, święte miasto mahometan na niemalże dwa miesiące, co musiało odbić się na kondycji psychofizycznej spadochroniarzy służących na II zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku. Praktycznie, cały kwiecień i maj roku 2004 spędzili oni w niewygodnych i ciasnych wnętrzach pojazdów osobowo-terenowych marki „Honker”, przemierzając wąskie uliczki arabskiej metropolii w poszukiwaniu uzbrojonych milicjantów Mahdiego. Po wypchnięciu sadrystów z aglomeracji, wszyscy zaczęli odliczać dni do powrotu nad Wisłę, snując jednocześnie plany na przyszłość. Tak postępował również ów zrugany kierowca, niewysoki, pulchny syn ziemi kieleckiej, który miał wkrótce przejąć od rodziców gospodarstwo rolne i wciąż pytał, czy najpierw powinien nabyć ciągnik, czy kombajn. Gdy wreszcie dwa auta patrolu stanęły między wysokimi parkanami okalającymi sąsiadujące ze sobą wille, siedzący z tyłu celowniczy karabinu maszynowego obrócił się energicznie na swoim wysokim siedzisku, spojrzał na wciąż naburmuszonego dziedzica ojcowsko-matczynych hektarów i wypalił szyderczo: „Tłuściochu jeden, znów rachujesz każdy grosz i ględzisz o tych swoich morgach?!”. Zaczepiony przyodział maskę oburzenia na pucołowate lico i replikował: „’Kinder’, siedź tam, jak siedzisz, bo zaro pójde do ciebie, a wtedy bedziesz leżoł!”. Kaemista, usłyszawszy takowe dictum acerbum, spokorniał natychmiast, pomimo faktu, że od wielu lat uprawiał pięściarstwo, a między linami ruszał się płynniej, niż Manny Pacquiao. Był chudy, niesamowicie szybki, zwinny, miał potężny cios, zwalający z nóg największych byków i zawsze skory do bijatyki, ale na konfrontację z okrągłym kmieciem się nie zdecydował. „Szczupły”, jak przekornie nazywali szofera jego koledzy, tuż przed wylotem do Iraku, w jednej z krakowskich dyskotek został zaczepiony przez butnego ochroniarza. Nastąpiła krótka konwersacja i panowie zdecydowali się wyjaśnić resztę zaistniałego nieporozumienia na zewnątrz lokalu, toteż opuścili zatłoczoną tancbudę, by w pobliskim zaułku skrzyżować pięści. Po drugiej wymianie razów, trafiony centralne w podbródek wykidajło osunął się bezwładnie na ziemię, a zwycięzca, otoczony przez rozentuzjazmowanych kolegów, dziarskim krokiem ruszył do knajpianego szynkwasu, aby uczcić wiktorię. „Kinder” był świadkiem tamtego starcia i pewnie dlatego teraz niespecjalnie rwał się do walki. Zresztą, byli dobrymi kumplami, wszędzie chodzili razem, więc takie przekomarzanie było na porządku dziennym. Kapitan przestał słuchać pyskówki szeregowych i zerknął na nadgarstek, chcąc skontrolować postęp wskazówek zegarka.
Wskazówki zegarka oznajmiały, że ich zmiana powoli dobiegała końca. Podczas ostatniej doby, w strefie odpowiedzialności polskich desantowców nic ważnego nie wydarzyło się, toteż wszyscy byli pełni optymizmu i mieli nadzieję, że wkrótce zjadą do bezpiecznej bazy, gdzie będą mogli wyspać się do woli. Owe przyjemne perspektywy niespodziewanie zakłóciły – dobiegające zza wysokich płotów – dźwięki policyjnych syren skompilowane z piskiem opon i długą serią wystrzeloną z karabinka, którą zwieńczył odgłos tłuczonego szkła. Po tej kakofonii brzmień, nastała głucha cisza.
Głuchą ciszę przewał metaliczny komunikat dobiegający z głośnika radiostacji dowódcy patrolu: „’Kojot’, tu ‘Kojot’! Wiesz, co to było?”. Kapitan rzekł do słuchawki: „Tu ’Kojot’! ‘Leon’, podejdź do mnie!”. Po chwili, przy drzwiach od strony pasażera stanął zastępca dowodzącego, który wysiadł z drugiego auta. Był bez hełmu, więc łatwo można było dostrzec jego lekko zniekształcone uszy, zwane w zapaśniczym żargonie „kalafiorami”. Leszek, bo tak miał na imię ów krępy, potężnie zbudowany mężczyzna nazywany ‘Leonem’, zapytał kapitana: „Jak myślisz, co tam się stało?!”. Jednak, zanim ten zdążył cokolwiek odpowiedzieć, do uszu Polaków dotarły agresywne, arabskie wrzaski i to pochodzące z sąsiedniej ulicy. Żołnierze już wiedzieli, że podwładni generała Abbasa Fadila al-Hasaniego, dowódcy policji miasta i mufhazy Karbala, otworzyli do kogoś ogień. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że iraccy stróże prawa niczym nie różnili się od zwykłych bandytów, dlatego kapitan postanowił sprawdzić, co takiego zaszło. Wydał głośną komendę: „Do pojazdów!”, po której cała ekipa zajęła swoje stanowiska i auta wolno potoczyły się w kierunku odgłosów zamieszania. Minutę później, wojskowe terenówki znalazły się na niewielkim placu, gdzie pod ceglanym murem stała lśniąca nowością, czarna limuzyna z pootwieranymi na oścież drzwiami, uniesioną do góry maską silnika, uchyloną klapą bagażnika i wybitą tylną szybą. Wokół błyszczącego pojazdu uwijali się, odziani w błękitne koszule i uzbrojeni w broń automatyczną, lokalni funkcjonariusze, przetrząsając energicznie wszystkie jego zakamarki. Kilka metrów dalej, na zapylonym skwerku porośniętym resztkami rachitycznych źdźbeł, leżał – z twarzą zwróconą do ziemi i skutymi na plecach rękoma – młody mężczyzna. Nieopodal, w kompletnym bezładzie parkowało kilka policyjnych Toyot-pick-upów z wyłączonymi silnikami i z pracującymi na dachach „kogutami”. Zapewne, ich kierowcy postanowili dodać sobie w ten sposób animuszu i zapewnić dramatyczny entourage do pobitewnego obrazu. Kapitan szybko porachował, że Irakijczyków jest niemalże tuzin, ale za to jego ludzie – pomimo, że byli w mniejszości – mieli jednak przewagę dwóch kaemów i byli o niebo lepiej wyszkoleni, niż Arabowie. Celowniczowie broni pokładowej uważnie obserwowali swoje sektory, a pozostali żołnierze bezczynnie i w milczeniu przyglądali się robocie funkcjonariuszy.
Funkcjonariusz, jeden z tych przeszukujących pokiereszowane auto, przerwał swoją czynność, podszedł zdecydowanym krokiem do obezwładnionego jeńca i agresywnym tonem zaczął go o coś wypytywać. Gdy leżący milczał, wtedy rozsierdzony stróż prawa wymierzył mu cios kułakiem w głowę. Pastwienie się nad bezbronnym oburzyło ‘Kindera’, który wykrzyknął po polsku do oprawcy: „Ty, kurwa, zostaw go, bo zara dostaniesz po ryju, szuszwolu jeden!”. Kapitan przypuszczał, że mowa Mickiewicza i Słowackiego nie była raczej znana synowi Orientu, jednak tembr głosu wołającego powiedział tamtemu chyba wszystko, gdyż więcej nie tknął swojej ofiary. Do „Honkera” dowódczego zbliżył się policjant z oficerskimi dystynkcjami na epoletach i, wskazując pojmanego palcem, rzekł: „Ali Baba!”. Mianem tym określano złoczyńców, ale, ponieważ kapitan nie miał za grosz zaufania do miejscowych strażników porządku publicznego, dlatego postanowił osobiście sprawdzić, kim jest więzień. Kiedy wysiadł z szoferki i zbliżył się do skrępowanego, wówczas ujrzał młodego, nastoletniego chłopca, którego fizis wydawała mu się dziwnie znajoma. Nagle, stojący tuż za nim Leszek wykrzyknął: „Jak to jest ‘Ali Baba’, to ja jestem arabską księżniczką! Przecież ten smarkacz mieszka koło naszej bazy. Dawaj, zabieramy go, bo oni mu tutaj krzywdę zrobią!”. Dowódca zerknął na swego zastępcę i uznał, że jego niedźwiedzie bary i gęsto usiane bliznami łuki brwiowe nieszczególnie predestynują go do zaliczenia w poczet półksiężycowej arystokracji, dlatego rozkazał: „Lechu, pakuj łebka na swój samochód, a ja będę ubezpieczał, bo chyba odbieramy panom ‘niebieskim’ niezły zarobek!”. ‘Leon’ postawił Irakijczyka-ofiarę na nogi i krzyknął do śniadolicego oficera: „Klucz do kajdanek dawaj!”. Znów okazało się, że nadwiślański język jest szeroko rozpropagowany na globie, albowiem indagowany wydał krótką komendę i jeden z jego subalternów uwolnił ręce jeńca. Zszokowany młodzieniec, wiedziony pewną żołnierską ręką, niezgrabnie wdrapał się na skrzynie ładunkową pojazdu, zajął wskazane mu miejsce na ławce, po czym polskie wozy, odprowadzane nienawistnym wzrokiem tubylczych szeryfów, chyżo pomknęły do bazy. Przez radiostację wysoki spadochroniarz złożył meldunek o zdarzeniu służbie dyżurnej, prosząc na koniec, aby oficer operacyjny ściągnął jak najszybciej tłumacza.
Tłumacz, wysoki, postawny Syryjczyk ze starannie przystrzyżoną i wypielęgnowaną brodą, czekał już na nich przy bramie wjazdowej do obozowiska. Tam, wykorzystując cień budki wartowniczej, wymienił z uwolnionym kilka zdań, po czym – oksfordzką angielszczyzną – oznajmił Polakowi, że jest to syn lokalnego nababa, który tego ranka otrzymał od ojca auto w prezencie. Obdarowany młodzian skrzyknął kilku swoich kolegów, zapakował ich na skórzane kanapy limuzyny marki Ford Crown Victoria i, przy dźwiękach głośnej wschodniej muzyki, junacy zaczęli bezcelową włóczęgę wozem po okolicy. Kiedy przypadkowo natrafili na policyjny patrol i jeden z funkcjonariuszy chciał ich zatrzymać do kontroli, wtedy kierowca – z sobie tylko znanych powodów – niespodziewanie dodał gazu i rozpoczął ucieczkę. Stróże prawa ruszyli za nimi w pościg, który szybko zakończyli celną serią z karabinku Kałasznikowa, rozbijając tylną szybę i wprowadzając w popłoch automobilistę wraz z pasażerami. Wszyscy zdążyli wyskoczyć z uszkodzonego samochodu i skryć się gdzieś w opłotkach, a tylko fajtłapowaty posiadacz czterech kółek potknął się i przewrócił, dzięki czemu został pochwycony i zakuty w kajdanki. Następnie, w ramach „zmiękczenia” otrzymał kilka razów kułakiem w twarz, jednak oprawcy nie wyrządzili mu większej krzywdy, bowiem prawie natychmiast nadjechali nadwiślańscy desantowcy i cała sprawa zakończyła się w militarnym obozowisku. Tłumacz wyjaśnił, już sam od siebie, że rodzice smarkacza musieliby uiścić za jego uwolnienie swoisty okup, czyli zwykłą łapówkę, ale pod tą szerokością i długością geograficzną była to rzecz naturalna. Gdy kapitan zaczął intensywnie myśleć, co począć dalej, jak spod ziemi wyrósł przed nim jego bezpośredni przełożony.
Przełożony, dowódca batalionu w randze podpułkownika, przyjął od oficera młodszego precyzyjny meldunek o tym, co się wydarzyło i – pomimo szorstkości i surowości w obejściu – pochwalił działanie oraz inicjatywę swego podwładnego. Ten, zachęcony i ośmielony łagodnością pryncypała, zapytał: „Panie pułkowniku, a co mam z tym gościem teraz zrobić?”. Zagadnięty roześmiał się na całe gardło i odparł ironicznie: „Przewiń go, nakarm, połóż jego główkę na swoim ramieniu i poklep po pleckach, żeby mu się odbiło!”. Żylasty spadochroniarz aż poczerwieniał ze złości, gdy dobiegł go szyderczy rechot jego własnych żołnierzy, przysłuchujących się owemu dialogowi dwóch oficerów. Podpułkownik nagle spoważniał, klepnął kapitana w ramię i zwyczajowym już głosem rozkazał: „Odwieź smarka do domu, do ojca, bo jeśli ci od Abbasa znów go trafią, to dzieciak będzie miał ciepło! Działaj i późnej zamelduj mi osobiście o finale tej przygody!”.
Przygoda, i to taka burzliwa, zakończyła się dla młodego człowieka po przekroczeniu progu własnego domostwa. Już w bramie, która gościnnie rozwarła swoje podwoje dla wojskowych aut, czekał zatroskany ojciec. Wieści o zajściu na mieście, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, dotarły do niego pocztą pantoflową, znacznie wyprzedzając polski patrol. Syryjczyk-tłumacz, przezornie zabrany przez kapitana w te szczególne odwiedziny, zeskoczył lekko z pokładu „Honkera”, położył prawą rękę na sercu, ukłonił się grzecznie i rzekł: „As-Salāmu ʿAlaykum”. Dumny gospodarz, odziany w przepiękną galabiję i czerwonobiałą kefiję, pochylił nieco głowę i odparł: „As-ʿAlaykum Salāmu”. Arabowie podali sobie ręce na powitanie, po czym gość zaczął spokojnie opowiadać rodzicowi o perypetiach, jakie spotkały jego pociechę. Kapitan uważnie obserwował reakcje latorośli i po nich wnioskował, o którym momencie jego tarapatów jest właśnie mowa. Zapadł mrok, gdy narrator wreszcie skończył, ale Polak dostrzegł wyraźnie, że słuchający skierował ku niemu twarz, po czym twardą angielszczyzną wyskandował: „Mister, wait!”, a następnie odwrócił się na pięcie i zniknął w okazałym domostwie, a właściwie pałacu. Kiedy pojawił się ponownie po kilku chwilach, dzierżył w dłoni jakiś wypchany pakunek i zdecydowanym gestem próbował wręczyć go dowódcy patrolu. Ten, nie mogąc w ciemnościach rozpoznać zawartości tobołka, najpierw położył wolno dłoń na kolbie pistoletu przytroczonego do kamizelki przeciwodłamkowej, a następnie zawołał przez ramię: „’Leon’, weź latarkę i chodź tutaj, bo nic nie widzę!”. Leszek zjawił się błyskawicznie, dzierżąc w ręku oliwkowozielonego, kątowego Fultona, włączył go, skierował strumień światła na zawiniątko i wtedy obydwu żołnierzy ogarnął stupor.
Stupor ogarnąłby każdego na widok góry studolarowych banknotów, poukładanych w równo opasane banderolami paczki. Gdy zza pleców dobiegło ich przeciągłe zawołanie kierowcy: „Ło mój Boże, ile grosza!”, ‘Leon’ ocknął się jako pierwszy i wrzasnął: „Ty, kurwa, Arab, chyba coś ci się poplątało, gościu! Zabieraj ten szmal i pilnuj lepiej bachora, oszołomie, bo następnym razem możesz nie mieć tyle fartu!”. Po czym, jeszcze nabuzowany, wydarł się na „Szczupłego”: „Kto ci, kurwa, żołnierz, pozwolił opuścić stanowisko? Jazda mi do wozu!”. Kapitan, otrzeźwiony komendami Leszka, mimo ciemności spojrzał groźnie na swego kierowcę, który natychmiast przepadł w szoferce. Później, cedząc słowa, wysyczał tłumaczowi do ucha, wskazując jednocześnie podbródkiem na zdezorientowanego, niedoszłego donatora: „Przekaż mu, żeby więcej nie robił takich rzeczy, bo zostanie aresztowany za próbę przekupienia wojsk koalicji antysaddamowskiej!”. Gdy Syryjczyk tłumaczył słowa oficera, ten krzyknął: „Do pojazdów! Wracamy do bazy!”.
Do bazy zajechali kilka minut później. Wysoki spadochroniarz podziękował tłumaczowi za pomoc i razem z Leszkiem pomaszerowali do podpułkownika. W kontenerze sztabowym kapitan dokładnie opisał dowódcy batalionu przebieg spotkania z karbalczykiem, szczególnie uwypuklając tę jego część, w której Irakijczyk chciał wręczyć Polakom gotówkę. Oficer starszy chwilę podumał i powiedział: „Błąd zrobiłem. Duży błąd! Powinienem wysłać z tobą kogoś ze sztabu i koniecznie żandarma!”. Pomyślał jeszcze kilka sekund i rozkazał: „Idźcie obydwaj, teraz, natychmiast do naszej żandarmerii. Powiedzcie im wszystko i niech oni koniecznie spiszą z tego notatkę służbową, żeby później jakichś niedomówień nie było! Uciekajcie! Cześć!”. Po tej komendzie, karni żołnierze opuścili pomieszczenie i skierowali do kwater zajmowanych przez wojskowych policjantów.
Wojskowi policjanci – dwóch chorążych w wieku mocno dojrzałym – uważnie wysłuchali zwięzłej relacji kapitana i Leszka. Jeden z żandarmów notował na bieżąco słowa przybyłych i kiwał ze zrozumieniem głową, ale widać było, że nie robią one na nim najmniejszego wrażenia. Gdy skończył kaligrafować, starannie odłożył wieczne pióro na rozwarty brulion i powiedział: „Panie kapitanie, oczywiście, spisaliśmy sobie przebieg zajścia, ale niczym nie musi się pan martwić. Obydwaj służyliśmy już w Libanie i w Syrii, więc takie rzeczy wcale nas nie dziwią. Tutaj są inni ludzie i inna mentalność! Dziękujemy, że nas panowie odwiedzili!”. Po tych słowach spadochroniarze pożegnali się i wyszli z izby, aby jak najszybciej udać się na zasłużony odpoczynek i już po kwadransie głośno chrapali w swoich śpiworach, nie troskając się tym, co przyniesie poranek.
Poranek, słoneczny i bezchmurny zastał ich – jak prawie zawsze – na mieście, gdzie uwijali się między domostwami. Żylasty oficer tryskał dobrym humorem i coś tam podśpiewywał pod nosem, za to jego kierowca siedział markotny i stale kręcił głową z niedowierzaniem. Wreszcie, po chwili namysłu, wypalił: „Dowódco, ale na nowy kumbajn to by tych pinindzy starczyło, no nie?”. Kapitan parsknął śmiechem, a siedzący z tyłu „Kinder” wrzasnął: „Ty spaślaku, weź lepiej coś pobiegaj, bo kasa ci już całkowicie rozum odebrała!”. Komilitoni, standardowo, zaczęli się przekomarzać, a dowódcę ogarnęła zaduma nad przepadłą, żołnierską fortuną.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 25 grudnia 2024 r.
Tȟašúŋke Witkó, 25 grudnia 2024 r.
Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez