Gawęda Wodza i żołnierskie szczęście. [OPOWIADANIE]
2025-01-01 18:51:13(ost. akt: 2025-01-01 18:56:00)
Silniki samolotu An-26 mruczały miarowo, kiedy podniebny rumak poniósł w swoim przepastnym brzuchu ponad trzy dziesiątki spadochroniarzy, z lotniska w podkrakowskich Balicach do rejonu zrzutu na Pustyni Błędowskiej.
Było słoneczne popołudnie 5 lipca 2006 roku, środa, gdy żołnierze 6. Brygady Desantowo-Szturmowej rozpoczęli kolejny, najważniejszy etap szkolenia spadochronowego. Wewnątrz statku powietrznego panował nieznośny upał, a do nozdrzy siedzących przy burtach kadłuba mężczyzn wdzierał się zapach przepalonej nafty lotniczej, skompilowany z wonią spoconych ciał. W pewnym momencie, w ogonowej części samolotu zapaliło się żółte światło, a klapa zamykająca luk desantowy zaczęła wolno wsuwać się pod spód maszyny. Instruktor pokładowy, doświadczony major, przekrzykując huk pędzącego powietrza wydał komendę: „Sonda, przygotować się!”. Po tych słowach, z siedzisk uniosło się trzech skoczków i pewnym krokiem zbliżyło do metalowej furtki oddzielającej nitowaną podłogę od przepaści. Na początku, tuż przed czeluścią stanął wysoki żołnierz, lekko ugiął nogi w kolanach, skrzyżował ręce na taśmach uprzęży spadochronu AD-95 i zerknął na tarcze przyrządów pomiarowych, umieszczonych po jego lewej stronie. Białe wskazówki, wyraźnie odcinające się od czarnych cyferblatów, pokazywały wysokość około 750 metrów i prędkość przelotową 320 kilometrów na godzinę. Major otworzył bramkę i wykrzyczał wprost do ucha skoczka: „Kapitanie, idziesz pierwszy! Kolejny za tobą po trzech sekundach! Powodzenia!”. Zagajony skinął głową na znak zrozumienia, po czym światło z żółtego zmieniło się na zielone, a wtedy instruktor krzyknął: „Skok!”, i oficer energicznie oddzielił się od pokładu. Gdy znalazł się poza bezpiecznym wnętrzem An-26, natychmiast porwały go wściekłe strugi powietrza. Poczuł, jak mały spadochron stabilizujący pozycjonuje jego ciało w pionie i, zgodnie ze sztuką desantowania powietrznego, zaczął w myślach odliczać: „Sto dwadzieścia jeden! Sto dwadzieścia dwa! Sto dwadzieścia trzy!”, po czym silnie wyrwał czerwonych uchwyt wyzwalający spadochron główny. 83 metry kwadratowe białego materiału czaszy wypełniły się powietrzem i momentalnie zmniejszyły prędkość opadania spadochroniarza do około 5 metrów na sekundę. Wysoki oficer, wisząc bezpieczne w uprzęży rozejrzał się bacznie wokół, ale pozostali dwaj żołnierze skaczący w sondzie znajdowali się daleko od niego, więc, nieco rozluźniony spojrzał pod nogi i wtedy ogarnął go niepokój.
Niepokój pojawił się dlatego, że skoczek opadał wprost na las okalający Pustynię Błędowską, zamiast na jej przyjazny, miękki piasek. Już na nic nie czekając, zaczął silnie ciągnąć dwie boczne taśmy, aby pożeglować w powietrzu tam, gdzie z ziemi nie sterczą grube i ostre gałęzie, potrafiące podczas lądowania rozerwać tętnice udową. Spadochron desantowy zareagował zmieniając kierunek opadania, jednakże była to reakcja niechętna i powolna. Ów sprzęt – niesamowicie bezpieczny i prosty w obsłudze – miał jednak poważną wadę; trudno było skutecznie nim sterować. Kapitan ocenił, że wisi jakieś 150 metrów nad ziemią, toteż mocno złączył nogi w kolanach i kostkach, wciąż próbując wylądować poza terenem pokrytym sosnami. Dzięki uporowi, doświadczeniu i sile fizycznej prawie mu się to udało, kiedy jakiś jeden, niespodziewany i zabłąkany podmuch wiatru przesunął go wprost nad poskręcane pnie grupy skarłowaciałych jałowców, w których plątaninie utknął jego prawy but. Dalej, zgodnie ze wszystkimi prawidłami fizyki, czasza spadochronu, niczym spinaker szarpnęła tułów skoczka do przodu, a uwięziona noga zadziałała jak kotwica. Pomimo bólu, jakimś cudem udało mu się wyrwać kończynę z pułapki i pociągnąć za dolne linki, co ułożyło falujący materiał grzecznie na ziemi. Porozpinał klamry uprzęży, zrzucił ją z siebie, zwinął linki w węzeł strażacki, starannie złożył czaszę, po czym wszystko to pieczołowicie spakował do ogromnej torby transportowej. Już miał zarzucić tobół na ramię i rozpocząć marsz w kierunku punktu zbiórki, kiedy nagle w krańcowo zdenerwowanym organizmie skończyła się adrenalina, noga odmówiła posłuszeństwa i niedoszły piechur siadł na piasku, niczym skoczek w dal. Wtedy też dostrzegł, że w jego kierunku jedzie wojskowa karetka.
Wojskowa karetka przystanęła tuż przy siedzącym oficerze i z kabiny wyskoczył najpierw kierowca, a tuż za nim sanitariusz. Ten drugi podszedł do skoczka i wykrzyknął z podziwem: „Ło, kapitanie, grubo już było! Szedł pan na las, jak pocisk, a mnie aż szkliwo z zębów odpadło, tak szczęki zaciskałem! Dużo pan uciągnął na tym ‘mule’!”, i wskazał palcem na torbę ze spadochronem. W tym czasie szofer w milczeniu otworzył drzwi części sanitarnej pojazdu i wyciągnął stamtąd nosze, po czym, wciąż nie wypowiadając ani jednego słowa, ułożył je starannie obok kontuzjowanego. Sługa Eskulapa wydobył z kieszeni ostry nóż, wprawnie przeciął nim sznurówkę, wysoką cholewę buta, potem delikatnie zdjął go z nogi, spojrzał na kostkę i beznamiętnym tonem zawyrokował: „No to mamy po strzałeczce, a do tego z przemieszczeniem!”. Po czym, wciąż niewzruszony, dodał: „Noga to tam pryszcz, bo noga zawsze się zrośnie, ale jakby pan lądował tam, w buszu, no, w tym wysokim lesie, to i jelitka mogłyby zostać na drzewach! Take są uroki skoku w sondzie – człowiek nigdy nie wie, gdzie wyląduje, bo byle wiaterek potrafi zepchnąć w, dosłownie, każde miejsce! No, ale za to ryzyko nam płacą!”. Sanitariusz podsunął bliżej nosze i poprosił: „Kapitanie, hyc dupą na łóżeczko i jedziemy do szpitala, bo tutaj bez ortopedy się nie obejdzie, a oni tam pana poskładają i będzie pan, jak remoncie kapitalnym!”. Oficer wsunął się na nosze, dwaj żołnierze sprawnie zapakowali go do karetki, gdzie gaduła unieruchomił mu stopę w jakiejś szynie. Kierowca, zanim zasiadł za sterami pojazdu, zapytał medyka: „’Raczek’, jadziem?!”, a ten przytaknął i rzucił: „Jadziem!”, po czym auto ruszyło do Krakowa.
Kraków, a konkretnie 5. Wojskowy Szpital Kliniczny z Polikliniką osiągnęli po nieco ponad godzinie podróży. Na izbie przyjęć, dyżurujący lekarz tylko zerknął na uszkodzone odnóże i rozkazał: „’Raku’, bierz ‘karocę’ i wieź chłopa od razu na ortopedię i niech się za niego biorą. Sam szef ‘ortodoksów’ jest dziś u siebie, więc szybko się uwiną, bo z nim nie ma żartów!”. Sanitariusz, którego znał chyba cały światek medyczny stolicy Małopolski, popychając do windy wózek z pechowcem wyszeptał konfidencjonalnie: „Ależ ma pan dziś fart! Wyszedł pan znad lasu, a teraz jeszcze od razu idzie pan na oddział i jest tam pułkownik, mistrz w leczeniu gir! On pana uzdrowi na stówę!”. Gdy dźwig osobowy zatrzymał się na właściwej kondygnacji, metalowe drzwi rozsunęły się automatycznie i dwaj pasażerowie znaleźli się niespodziewanie naprzeciwko wysokiego, potężnego mężczyzny, na którego widok polowy medyk zawołał: „Moje uszanowanie, panie pułkowniku!”. Oficer starszy wyciągnął na powitanie niedźwiedzie łapsko i mruknął przyjaźnie: „Cześć, ‘Raczek’! Kogoś ty mi tutaj zwiózł?”. Kapitan spoglądał na swego opiekuna z coraz większym uznaniem, bowiem pojął, jak szerokie znajomości ma ten niepozorny, pogodny starszy szeregowy. Sanitariusz odpowiedział ortopedzie: „Panie pułkowniku, sam był pan w desancie, więc pan wie, że spadochroniarze dzielą się na tych, co już przywalili o ziemię i na tych, którzy dopiero przywalą! Kapitan walnął dziś i ‘strzałka’ jest do zrobienia!”. Pułkownik najpierw rzucił okiem na usztywnioną nogę, potem odwrócił się na pięcie i głośno zawołał: „Sebastian!”.
Sebastian zjawił się na korytarzu natychmiast i powiedział: „Szefie, jestem!”. Wtedy starszy lekarz zlecił: „Zobacz co to i skręć go jeszcze dziś. Ja pójdę naprawić tę młodą kolarkę, bo dziewczyna cierpi i u niej potrzeba kunsztu, a tego konia z desantu może zrobić taki partacz, jak ty! On i tak w miniówce chodził się będzie, więc ty go podnieś!”. Wtedy dopiero Sebastian spojrzał na twarz siedzącego na wózku żołnierza, zaśmiał się głośno i szyderczo zawołał: „No witaj, mistrzu pięknie umięśniony!”. Poszkodowany, mimo bólu odparł wesoło: „Cześć, konowale!”, po czym obydwaj serdecznie uścisnęli sobie dłonie. Pułkownik, nieco zdezorientowany zerknął na swego podwładnego, a wtedy Sebastian pospieszył z wyjaśnieniem: „Szefie, razem, tuż po szkołach, przyszliśmy służyć do Krakowa w 1996 roku i mieszkaliśmy w jednym pokoju w internacie wojskowym. Poskładam tego nieszczęśnika!”.
„Nieszczęśnik”, już dwie godziny później znalazł się na stole zabiegowym, a zespół operacyjny uwijał się przy połamanej kości strzałkowej i pękniętej tylnej krawędzi piszczeli. Późno w nocy, solidnie naprawionego przywieziono go do sali pooperacyjnej, gdzie naburmuszona pielęgniarka rozkazała: „Niech leży na płasko i nie podnosi głowy! Niech nie gada, nie pije i nie je. Niech tak leży dobę!”. Kapitan, słysząc opryskliwe komendy pomyślał, że widocznie nie każda istota w bieli to anioł, po czym zamknął oczy i pogrążył się w objęciach Morfeusza.
Objęcia Morfeusza ustąpiły, a zjawiła się fizis Sebastiana, który mruknął półgłośnie: „Ma ci się na życie?”. Kapitan, pomny nocnych przestróg następczyni Florence Nightingale, tylko zatrzepotał powiekami, co miało symbolizować pozytywne nastawianie do otaczającej rzeczywistości. Po chwili jednak nie wytrzymał i zapytał lekarza: „Sebek, co z tą moją nogą? Będę skakał jeszcze?”. Ortopeda oparł: „Paskudnie się załatwiłeś. Te krzaki zrobiły dużo zniszczeń. Poskręcałem cię jak tylko mogłem najlepiej, ale rok leczenia masz jak w banku, a później długa rehabilitacja. Skoki wybij sobie już z głowy, a jak dobrze poćwiczysz, to może nie będziesz kulał w sposób widoczny!”. Na koniec, chcąc nieco złagodzić hiobowe wieści, dorzucił: „Poleżysz u nas z dziesięć dni, a jak gorączki nie będzie i szwy zaczną się goić, to wypiszę cię do domu!”.
Objęcia Morfeusza ustąpiły, a zjawiła się fizis Sebastiana, który mruknął półgłośnie: „Ma ci się na życie?”. Kapitan, pomny nocnych przestróg następczyni Florence Nightingale, tylko zatrzepotał powiekami, co miało symbolizować pozytywne nastawianie do otaczającej rzeczywistości. Po chwili jednak nie wytrzymał i zapytał lekarza: „Sebek, co z tą moją nogą? Będę skakał jeszcze?”. Ortopeda oparł: „Paskudnie się załatwiłeś. Te krzaki zrobiły dużo zniszczeń. Poskręcałem cię jak tylko mogłem najlepiej, ale rok leczenia masz jak w banku, a później długa rehabilitacja. Skoki wybij sobie już z głowy, a jak dobrze poćwiczysz, to może nie będziesz kulał w sposób widoczny!”. Na koniec, chcąc nieco złagodzić hiobowe wieści, dorzucił: „Poleżysz u nas z dziesięć dni, a jak gorączki nie będzie i szwy zaczną się goić, to wypiszę cię do domu!”.
Dom powitał pechowego oficera 17 lipca 2006 roku, a przywiózł go karetką niezawodny „Raczek”. Żołnierz, który pomagał poszkodowanemu wspiąć się po schodach na ostanie piętro w bloku, gdy już znaleźli się w mieszkaniu zawyrokował: „Kapitanie, spokojnie pan wróci do desantu. Widziałem rentgena nogi – gnat zrasta się panu, jak u psa. Do Bożego Narodzenia się pan przemęczy, a potem już tylko rehabilitacja. Dużo ćwiczyć i wszystko będzie dobrze, a gadaniem lekarzy nie ma się co przejmować!”. Gdy skończył układać zoperowaną nogę na piramidzie poduszek i zbierał się do opuszczenia lokalu, dodał krzepiąco na odchodne: „Teraz tylko leżeć, odpoczywać, czytać i być dobrej myśli! Będę tutaj do pana zaglądał! Niech się kapitan nie poddaje!”.
Kapitan nie poddał się. Już w połowie października 2004 roku, po drugiej pozytywnej kontroli ortopedycznej, rozpoczął długie spacery o kulach wokół bloku. Na początku listopada włożył do zasobnika desantowego kilkanaście dużych butelek wody mineralnej, założył ciężar na plecy i tak objuczony przez godzinę dziennie dreptał po schodach z parteru na czwartą kondygnację i z powrotem. Rehabilitacja schodowa wzmocniła mięśnie i ścięgna na tyle, że w połowie grudnia otrzymał od Sebastiana zgodę na powrót do służby, ale w ograniczeniami tyczącymi zajęć z wychowania fizycznego, szkolenia strzeleckiego i taktyki. Dochodzący do formy oficer ucieszył się, bowiem ostanie tygodnie spędzone na leczeniu spowodowały, że mocno zatęsknił za codziennym rejwachem panującym w batalionie spadochroniarzy.
Batalion spadochroniarzy przywitał powracającego serdecznie, a dokonał tego osobą samego dowódcy jednostki. Podpułkownik dowiedział się, że poszkodowanemu skończyło się zwolnienie lekarskie i wykonał do niego telefon, aby zaprosić go do sztabu na rozmowę. Gdy kapitan zjawił się w gabinecie pryncypała, ten uścisnął mu prawicę i rubasznie zagaił: „Cześć, byku! Będziesz żył, co?”. W odpowiedzi usłyszał: „Dowódco, szybko to się pan mnie nie pozbędzie!”. Potem, już całkiem poważnie dwaj spadochroniarze ustalili, że kapitan będzie wychodził z miejsca służby nieco wcześniej, aby nie forsować zdrowia, a od marca 2007 roku, po powrocie z zabiegu usunięcia śrub zespalających kości i ostatniej rehabilitacji, rozpocznie działania w pełnym wymiarze czasowym. Oficerowie rozstali się dobrej komitywie, więc kapitan powrócił do swej kancelarii pełen dobrych myśli i ochoczo rzucił się w wir codziennych zajęć.
Codzienne zajęcia pozwoliły mu zapomnieć o urazie i całym, związanym z nim życiowym ambarasem. Dni płynęły szybko jeden za drugim, noga się goiła i po cyklicznej kontroli, tuż przed Wigilią, Sebastian orzekł, że 16 stycznia 2007 roku będzie dobrym terminem na wyjęcie stali chirurgicznej z nogi. Wysoki kapitan ucieszył się, bowiem wiedział, że – wbrew wcześniejszym prognozom – jest duża szansa na powrót do czynnego uprawiania spadochroniarstwa. Tak pozytywnie naładowany przybył do batalionu w Wigilię i zdumiał się, kiedy pod drzwiami swego pomieszczenia zastał czekającego na niego „Raczka”.
„Raczek”, jak zwykle pogodny, zapytał: „Panie kapitanie, pogadać z panem potrzebuję – ma pan chwilę?”. Oficer odparł: „Tobie oddam nawet nerkę, a ty się mnie o czas pytasz?!”. Straszy szeregowy roześmiał się głośno i kilka minut później, siorbiąc z kubka gorącą kawę, wyłuszczał swój problem. Chodziło o to, że bardzo chciał iść na studia, aby zdobyć wykształcenie wyższe, co pozwoliłoby mu spełnić ambicje i zostać w przyszłości podoficerem, ale jego wnioski albo gdzieś grzęzły w biurokratycznej machinie albo były rozpatrywane odmownie przez bezdusznych kadrowców. Wreszcie, po wielu nieudanych próbach pozytywnego załatwienia sprawy, żołnierz postanowił poprosić o pomoc. Kapitan wysłuchał go uważnie, po czym podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku, wykręcił jakiś numer i po chwili rzekł do mikrofonu: „Krzysiek, cześć! Zobacz, czy masz na biurku wniosek mojego ‘Raczka’ o zgodę na studia?”. Zapadła cisza, a po krótkiej chwili, pewnie usłyszawszy odpowiedź, oficer kontynuował: „Ty, weź wpisz go na listę i niech on od października 2007 idzie się uczyć, co?”. Znów milczenie kilkusekundowe i padło: „Krzychu, dzięki! Masz u mnie żołnierską wódkę, a w tego gościa warto inwestować! Cześć!”. „Raczek”, słysząc finał rozmowy aż podskoczył na krześle z radości, a gdy kapitan odłożył słuchawkę na widełki zapytał: „Mogę coś dla pana zrobić?”. Oficer odparł: „Tak, odwiedź mnie w szpitalu 19 stycznia 2007 roku!”.
19 stycznia 2007 roku, tuż po obiedzie, „Raczek” zjawił się w szpitalu. Żołnierze chwilę porozmawiali o stanie nogi po zabiegu wyjęcia śrub, aż wreszcie przybyły oznajmił: „Kapitanie, będzie pan musiał stanąć przed komisją lekarską, która orzeknie pańską przydatność do służby w wojskach powietrznodesantowych. Po takim urazie, rożnie może być, a wtedy kadrowcy mogą odesłać pana do działań w piechocie lub czołgach!”. Strapiony oficer zapytał: „Radź, co mam zrobić?”. Starszy szeregowy odparł: „Teraz leczyć się aż do skutku, czyli długo, bo tyle to zajmie, a potem może uda się przeskoczyć konsylium!”. Chory zmartwi się poważnie, bowiem poza jednostkami spadochronowymi nie wyobrażał sobie służby. Jednak, po chwili odrzucił złe myśli, gdyż wiedział, że czasem pomocne jest żołnierskie szczęście.
Żołnierskie szczęście objawiło się na wyświetlaczu aparatu telefonicznego i przybrało postać napisu: „Rysiek”. Kapitan wiedział, że major Ryszard, szef logistyki brygady musi mieć jakąś poważną sprawę, skoro kontaktuje się z nim na prywatny numer, więc rzucił zaniepokojony: „Szefie, duże mam kłopoty, skoro już pan do mnie wydzwania, co?!”. Oficer starszy, wyraźne ucieszony zawołał: „O! Jesteś, połamańcu! Co teraz robisz?”. Rekonwalescent wypalił: „Tańczę ‘Jezioro łabędzie’!”. Major zaśmiał się wesoło i powiedział: „Możesz pilnie przyjechać do sztabu brygady? Wiem, że jesteś po operacji nogi, ale wyślę po ciebie samochód z kierowcą. Dasz radę?”. Kapitan szóstym i siódmym zmysłem wyczuł, że pojawiła się jakaś duża szansa, więc stanowczo odrzekł: „Majorze, jasne! Niech pan wyśle po mnie jakiegoś Honkera!”.
Honker, wraz z dwoma postawnymi spadochroniarzami pojawił się kwadrans później. Rośli żołnierze pomogli uszkodzonemu wdrapać się na skrzynię ładunkową pojazdu i chyżo pomknęli do centrum miasta, gdzie mieściła się siedziba sztabu. Tam, w swojej kancelarii, czekał już „Rysiek”, a gdy zobaczył gramolącego się o kulach kapitana, wyraźnie zmartwiony zawołał: „To ty aż tak zmaltretowany jesteś?!”. Kuternoga odparł: „Szefie, niech szef nie stęka, tylko robi kawę!”.
Kawa stała na stole, kiedy zafrasowany Ryszard wciąż spoglądał na stojące w kącie ortopedyczne kule. W końcu, zdeterminowany rzekł: „18. batalion z Bielska-Białej leci do Afganistanu. Potrzebują oficera logistyki do sztabu. Są braki kadrowe, więc pomyślałem o tobie!”. W odpowiedzi padło: „Kiedy ruszają?”. Major rzekł: „Pod koniec marca leci grupa przygotowawcza, ale ty przecież…”. Kapitan zniecierpliwiony machnął ręką i powiedział: „Szefie, badania trzeba pomóc mi zrobić. Konkretnie ortopedę, bo resztę łapiduchów obskoczę samodzielnie!”. Ryszard, w którego nagle wstąpiło życie zawołał: „Ty tu siedź, a ja lecę po tego nieroba Stacha!”.
„Nierób Stachu”, czyli szef służby zdrowia brygady, major, wpadł do pokoju popychany przez Ryśka, po czym tylko spojrzał na siedzącego kapitana i zapytał: „Kiedy miałeś ostatni zabieg?”. Ten odparł: „Tydzień temu!”. Lekarz powiedział do logistyka: „Rychu, mowy nie ma! Nie pójdę siedzieć, bo tobie ludzi w Afganistanie brakuje! Sam leć, a tego chorego zabierz mi z oczu! Nie, Rysiek, i już!”. Gospodarz odczekał chwilę, aż medyk ochłonie i przeszedł do natarcia: „Stasiek, przecież on chce lecieć! Chodzi o to, żebyś pojechał z nim do szpitala i pomógł mu szybko obskoczyć każdego lekarza. Czasu nie ma, a on musi jak najszybciej stanąć na komisji!”. Proszony zawahał się przez chwilę i wystękał: „Jak mi dowódca każe, to pomogę! Sam nic nie zrobię, bo…”. Nikt i nigdy już nie dowiedział się, co chciał rzec major, bowiem Ryszard tylko krzyknął: „Siedźcie tutaj”, i zniknął z drzwiami.
Drzwi uchyliły się ponowie po krótkiej chwili i stanął w nich dowódca brygady, któremu z tyłu asystował logistyk. Generał podał rękę kapitanowi i powiedział: „Cieszę się, że zdrowiejesz. Ryszard wszystko mi opowiedział, więc wiem, że zgłosiłeś się do wyjazdu na ochotnika. Spadochroniarska to postawa! Serdecznie ci dziękuję!”. „Ochotnik”, któremu zdziwienie szeroko rozdziawiło gębę, nie zdążył nic odpowiedzieć, bowiem przybyły już mówił do brygadowego lekarza: „Stanisław, tobie też dziękuję za zaangażowanie i pomoc! Rysiek da ci jakieś auto i, tak jak obiecałeś, będziesz mógł dopilnować w szpitalu, żeby wszystko poszło sprawnie z tymi badaniami! Panowie, powodzenia!”. Po tych słowach generał wyszedł, a Ryszard, starannie unikając wzroku swych gości, zakrzyknął: „Kierowca, chodź tutaj! Pojedziesz do szpitala z majorem i kapitanem!”.
Major z kapitanem wolno podążali szlakiem lekarskich gabinetów, w których zdobywali kolejne podpisy i pieczątki poszczególnych specjalistów, potwierdzające zdolność oficera młodszego do służby w dalekim południowoazjatyckim kraju. Trudno zaprzeczyć, że na widok Stanisława lwia część białego personelu szeroko się uśmiechała i wymieniała z nim ciepłe uwagi, zaś samym badanym nie zaprzątano sobie specjalnie głowy, ograniczając debatę z nim do krótkich pytań o przebyte urazy i choroby. Gdy otrzymywano – zgodnie z prawdą – odpowiedzi negatywne, wtedy na karcie składano zamaszyste sygnatury i dobijano je do papieru stemplami. Było popołudnie, korytarze placówki świeciły zdumiewającymi pustkami, co – w połączeniu ze znajomością topografii gmachu przez lekarza brygady – pozwoliło już po dwóch godzinach skompletować wszystkie podpisy, oprócz tego najważniejszego, ortopedy.
Ortopeda mógł sprawić największe trudności, więc przed jego drzwiami stanęli na końcu. Kapitan powiedział: „Majorze, niech pan to załatwi, dobra?”. Stanisław zdecydowanie pokręcił głową i odparł: „Nie, tutaj musisz poradzić sobie sam! Ja nie mogę robić z siebie pośmiewiska!”. Badany wciągnął głęboko powietrze w płuca, nacisnął klamkę, rozwarł drzwi i śmiało wszedł do środka, po czym osłupiał, niczym żona Lota, albowiem za biurkiem siedział Sebastian.
Sebastian spojrzał na niego zaskoczony i zapytał: „Coś się stało?”. Przybyły, zdruzgotany rzekł: „Nie, przecież byłem u ciebie niedawno na kontroli!”. „No to, co chcesz?”, drążył ortopeda. Kapitan pomyślał o prześladującym go pechu; tylu lekarzy przyjmuje, a on musiał trafić akurat na tego, który go operował. Zwiesił głowę i pokornie wydukał: „Sebek, do Afganu chciałem lecieć z Bielskiem. Tylko potrzebuję twojego podpisu na bumadze, że mam nogi zdrowe!”. Lekarz nawet nie był zaskoczony, gdyż nie takie rzeczy już w wojsku widział i indagował: „Na jaki etat? Dowodzić pododdziałem, czy do sztabu?”. W odpowiedzi padło: „Do sztabu, kawę parzyć i szklanki myć. Będę siedział na fotelu i odbierał telefony! Żadnej wojaczki! Sebek, weź podpisz, co?”. Lekarz bez słowa dopełnił niezbędnych formalności, oddał kartę swemu pacjentowi i rzekł: „Powodzenia!”.
Powodzenie, faktycznie, do końca towarzyszyło wysokiemu spadochroniarzowi, bowiem, gdy znalazł się w poczekalni Rejonowej Wojskowej Komisji Lekarskiej na ulicy Montelupich, spotkał tam przypadkiem porucznika-lekarza, któremu kilka lat wcześniej pomógł. Medyk ów, był wówczas po ciężkiej nocy, podczas której kogoś operował i, finalnie, zaspał na służbę lekarza garnizonowego, spóźniając się aż trzy godziny. Oficerem inspekcyjnym był wtedy kapitan, który teraz natychmiast poznał śpiocha sprzed lat. Podszedł do niego i zapytał: „Nie wie pan, gdzie tu ta cała komisja urzęduje?”. W odpowiedzi padło: „Już komisja nie urzęduje, bo komisja na dziś skończyła! Niech pan przyjdzie jutro z dokumentami!”. Po owym dictum acerbum, desantowiec postanowił iść na całość: „Panie poruczniku, ale już pan się nie spóźnia na służbę, co?”. Członek komisji zmrużył oczy, jeszcze raz otaksował wzorkiem swego rozmówcę, po czym wykrzyknął: „Kapitanie, k*rwa mać, komisja zaprasza na kawę! Dla pana nic i nigdy nie jest zamknięte! Pan da te kwity, ja podpiszę i zaraz wystawimy orzeczenie, że jest pan zdrów jak ryba!”. Kwadrans później niemożliwe stało się możliwe, gdyż w ręku oficera, dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności i przypadków, znalazł się dokument poświadczający, że jest on zdolny do pełnienia służby w Islamskiej Republice Afganistanu. A skoro może służyć w strefie wojny, to tym bardziej może to czynić w pododdziałach spadochroniarzy.
Pododdziały spadochroniarzy stały w ugrupowaniu rozwiniętym na płycie lotniska Wrocław-Strachowice. Była zimna i wietrzna środa, 21 marca 2007 roku, gdy żołnierze wsłuchiwali się w słowa przemówienia ministra obrony narodowej, Aleksandra Szczygły. Oficjel wyrzekł kilkanaście okrągłych zdań, które zawsze muszą być wypowiedziane przy takich okazjach, po czym życzył wszystkim powodzenia i 120 chłopa stanęło przed trapem samolotu, aby wdrapać się po nim na pokład. Stawkę otwierał kapitan-spadochroniarz, który spokojnie czekał, aż padnie komenda do załadunku. Wtedy, niespodziewanie, ktoś delikatnie ujął go za ramię i zapytał: „Przepraszam, zapali pan”. Gdy oficer odwrócił się, ujrzał szefa resortu, który wyciągał w jego kierunku paczkę z wyrobami tytoniowymi. Kapitan przyjął papierosa z wdzięcznością, przypalił i zaczął wymieniać grzecznościowe uwagi z ministrem. Nie trwało to jednak długo, bowiem urocza stewardesa otworzyła drzwi statku powietrznego i gestem zaprosiła wszystkich do środka. Już na pokładzie, gdy samolot wystartował i zaczął unosić ich w kierunku kuwejckiej bazy przerzutowej „Camp Virginia”, żołnierz uświadomił sobie, ile rzeczy wydarzyło się w jego życiu w ciągu ostatnich kilku kwartałów, ile przełamał barier i ile pokonał problemów. Były chwile słabsze, przyszło zwątpienie i pojawił się strach o przyszłość, ale wszystko złe zostało gdzieś za nim, albowiem niezmiennie towarzyszyło mu żołnierskie szczęście.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 1 stycznia 2025 r.
Tȟašúŋke Witkó, 1 stycznia 2025 r.
Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez