Konie - największa pasja Very Kobylińskiej
2019-02-16 21:29:33(ost. akt: 2019-02-20 12:43:52)
Vera Kobylińska, malarka po warszawskiej ASP, wybrała życie na warmińskiej wsi. - Tu jest moje miejsce i tu będę realizowała swoje pasje - mówi artystka.
- Warto było tu przyjeżdżać? Życie na wsi nie jest wcale takie proste...
- Nie jest. Po drodze były próby lodu, ognia, wody, mrozu i tak dalej
- To prawie mistyczna podróż, jak w starożytnym eposie bohaterskim.
- Po prostu „Noce i dnie”. Tonięcie w błocie i „rozpacz na folwarku”. Ale jakoś z tego wybrnęliśmy i dalej jest fajnie, jest werwa, żeby pracować - i to chyba tu chodzi. Coraz więcej pomysłów artystycznych udaje się też zrealizować. Bo wiadomo, że na początku jest zabezpieczenie podstawowego bytu, nie tylko naszego. Mamy przecież psy, koty i konie.
- A te konie to jakaś pasja z dzieciństwa, czy dopiero teraz, w dojrzałym wieku, „zaraziłaś się” jeździectwem?
- Konie to jest pasja od zawsze. Ja się śmieję, że jestem „zaczarowana” przez „zaczarowaną dorożkę”. Jako małe dziecko byłam często oddawana pod opiekę Zosi Lengrenowej, małżonki Zbigniewa Lengrena, znanego rysownika-satyryka. Lengrenowie mieszkali koło starego miasta w Warszawie i ona woziła mnie w wózku na spacery. I pierwsze wspomnienie konia to wielki łeb zwieszający się nad dzieckiem w wózku i moja rączka wyciągnięta na te wielkie chrapy. Pamiętam do dzisiaj ten zapach i śmiesznie sklejone włosy tego konia.
Z kolei dziadek Szymon miał na wsi pod Wyszkowem działkę, gdzie każdego roku spędzali z babcią czas wiosny, lata i wczesnej jesieni. Tam był hydraulik, który przyjeżdżał do nas na pięknym, srokatym ogierze Minosie...
- Tak mitologicznie bardzo...
- Właśnie tak. Miałam cztery lata kiedy mnie przewieźli na tym koniu i tak już mi zostało. Dziadek sam nie jeździł konno z powodu swojej tuszy. Jak sam mówił, żal mu było tego konia. Ale jeździł ze mną na lekcje jazdy konnej i czekał cierpliwie, aż skończę. I te wszystkie opowieści o majątkach należących do rodziny, w których zawsze były przecież także konie, to był właśnie dziadek.
A ja marzę teraz o kruku. Moja babcia, która zawsze była zupełną wariatką, jeśli chodzi o zwierzęta, miała w domu niezliczone ilości psów i kotów, ale zawsze było tam także coś latającego. Albo to były sikorki, które powypadały z gniazda - najstarsza, Mańka, żyła z nami 14 lat - albo kawki, które uczyły się latać i zostawały rok, albo trzy. I tę miłość do wsi, na którą uciekali z miasta, wpoili także mi.
- Rozumiem, że to wieś jest twoim miejscem na Ziemi?
- Zdecydowanie tak. Jest taki mój ukochany obraz z folwarku Chełmońskiego, gdzie na pierwszym planie jest przegląd koni, a z tyłu stoi pani wprost „oklejona” psami, które kłębią się wokół niej. I dla mnie zawsze było oczywiste, że tak powinno wyglądać życie - te psy i te konie. I tak się udało, o czym mówię z radością. Umiem żyć bez różnych rzeczy, ale nie bez tej przestrzeni.
- I w którymś momencie pojawiła się w waszym życiu Warmia
- Cała ta kraina jest bliska mojemu sercu. Kiedy ktoś mnie pyta, skąd jestem, to pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa, jestem stąd. To jest mój świadomy wybór. Mieszkałam już tu i ówdzie, i w Irlandii, i we Francji ale najlepiej czuję się tutaj. Kasia Lengren, córka Zosi i Zbigniewa, to jest moja adoptowana „matka artystyczna”. Jej dom i pracownia był naprawdę magiczne. Zawsze było mnóstwo kotów, wiecznie robiła jakieś kostiumy do telewizji albo teatru, pisała sztuki. Te wszystkie historie o magicznych pudełkach z których wyskakują zaczarowane koronki, to była właśnie Kaśka. Wszystkie dziecięce bale przebierańca i największy sukces dziecka, czyli zdobycie tytułu królowej balu za kostium Czarnego Łabędzia z „Jeziora Łabędziego” to była właśnie Kaśka, która to wymyśliła, „wyczarowała”. I ta pasja do aranżacji przestrzeni wokół siebie, otaczania się przedmiotami mającymi swoją historię, swoją tajemnicę, to chyba właśnie dzięki spotkaniu z Kaśką obudziła się we mnie tak mocno.
- To jak w bajce o dobrej wróżce...
- Dlatego tak mi dobrze na Warmii, która też jest naprawdę magiczna, pełna legend. Było tu pełno kłobuków i topielców, które straszyły ludzi dookoła. Może jeszcze nie biegam na strych z talerzykiem z jajecznicą dla kłobuka, ale na pewno jest we mnie szacunek oraz dystans do tego, czego nie wiemy.
- A z drugiej strony, kiedy masz coś do załatwienia w świecie, to jesteś w Warszawie za trzy godziny, a za następne cztery wysiadasz z samolotu na lotnisku w Dublinie.
- Dokładnie tak. Ale zawsze potem tu wracam i nie przeszkadza mi błoto, susza, powódź ani tym podobne dary natury. Jestem tutaj szczęśliwa.
- I malarstwo, i konie czekają na Ciebie właśnie tutaj.
- W malarstwie jestem animalistką i stawiam tu przede wszystkim na zwierzęta. Nie hiperrealizm, nie portret ludzki, nie martwa natura czy abstrakcja, ale właśnie postacie zwierząt. Poprzez ich obrazy opowiadam o pewnych emocjach, które przeżywam. Tu jest wolność, radość życia czyt zdziwienie nad światem. Można dzięki temu przekazać pewne pozytywne emocje. I ma to silny związek z wybranym przeze mnie stylem życia. W naszych czasach jest dużo łatwiej. Współpracuję z galeriami sztuki w Londynie czy w Madrycie, do których wysyłam swoje prace, współpracuję z ludźmi we Francji
- Zwijasz obraz w rulon, pakujesz do tuby i jedzie w świat?
- I dzięki temu mogę sobie pozwolić na życie na warmińskiej wsi. Mam tu Internet i kwestia pokazania swoich prac - nawiązania kontaktu z zainteresowanym kupcem z drugiego końca świata, jest bardzo prosta. To jest wyłącznie kwestia chęci. I może jeszcze trochę odwagi.
- Dzięki tym udogodnieniom komunikacyjnym można bez przeszkód smakować życie na wsi, prawda?
- Mój mąż mówi z przekąsem, że „slow life” to ona miał, kiedy siedział w domu z nogą w gipsie. Bo tak na codzień, to tu wciąż jest jakaś pilna praca do wykonania. Ale kiedy pytam go, czy żałuje, to mówi, że czytał przecież „Chłopów” i wiedział, że tak będzie.
- Ale oprócz tego podtrzymujesz znakomitą tradycję swojej rodziny. Twój dziadek, Szymon Kobyliński, miłośnik koni oraz starego uzbrojenia, był sławnym satyrykiem, który w każdym numerze najważniejszego w czasach PRL-u tygodnika społeczno-politycznego „Polityka” komentował na pierwszej stronie bieżące wydarzenia.
- Kiedy on skończył ASP w Warszawie, w sztuce malarskiej dominowały kierunki mocno sformalizowane: pop-art, abstrakcja, czy przedtem socrealizm. Natomiast dziadek Szymon pobierał lekcje malarstwa u swojej ciotki, zwanej Ciotkuszem, która była uczennicą swojego ojca, sławnego malarza, Zdzisława Jasińskiego
- Wystawiającego obrazy w galeriach od Monachium po Chicago.
- Tak, klasyczna szkoła monachijska, realizm doskonały. Jak Szymon poszedł na ASP na Wydział Grafiki, to w pewnym momencie mu kazali rysować lewą ręką, bo jego rysunki były tak doskonałe. A profesor Kulisiewicz naprawdę go znielubił, kiedy Szymon tak doskonale narysował „jego” pracę, że sam profesor nie potrafił wskazać, że nie wyszła ona spod jego ręki. I dlatego dziadek wybrał bardziej drogę edukacji, niż działalności artystycznej.
- Ty także podążasz trochę tą drogą.
- Może nie będąc nauczycielem, ale moja fascynacja naszym regionem i potrzeba dzielenia się swoją wiedzą i sztuką, którą tworzę, to pewnie też jest dziadek oraz jego ojciec, a mój pradziadek, który był z kolei wykładowcą SGGW i wpoił Szymonowi misję edukacyjną. Dodatkowo w czasach PRL, to dzięki takim osobom, jak Szymon, pamięć o naszym dziedzictwie kulturowym miała szansę przetrwać.
- Czy świadomość dziedziczenia tak znakomitej spuścizny malarskiej, po tak znakomitych przodkach, dodaje Ci skrzydeł, czy też stanowi jednak pewne obciążenie?
- Mam wielu przodków artystycznych i po mieczu, i po kądzieli ale moja działalność na tym polu jest po prostu pewną kontynuacją i wcale mnie to nie przytłacza. Ale dzięki temu miałam też trochę inne dzieciństwo i spotykałam w domu dziadków wielu barwnych ludzi.
- Ich dom też był trochę magiczny, prawda?
- Miałam z nimi świetny kontakt. I oni bardzo dużo we mnie inwestowali. I swojego czasu, i swojego pomysłu na człowieka. I wpajali mi swoje wartości oraz poczucie humoru. Miałam wielkie szczęście, bo oni nas, dzieci nie separowali od swoich przyjaciół. Miałam zaszczyt mówić do Władysława Kopalińskiego, tego od słownika języka polskiego, po imieniu, na jego wyraźną prośbę. Mieć takich ludzi obok siebie i chodzić podczas premier teatralnych po garderobach to jest inny styl życia i bycia, który potem przekłada się na twoje życie.
- A jakie plany życia na Warmii?
- Jesteśmy na etapie tworzenia fundacji, która pozwoli uporządkować spuściznę po dziadku Szymonie. On był warszawiakiem z dziada pradziada, a ja jestem już Warmiaczką, zatem muzeum jego pamięci powstanie właśnie tutaj. On podtrzymywał w naszej rodzinie tradycje kultury ziemiańskiej.
- To czas na puentę naszej rozmowy. Vera Kobylińska, malarka, miłośniczka koni, Warmiaczka, nie z dziada - pradziada, ale z wyboru, z wielkiej miłości do tej ziemi. Mogę tak napisać?
- Na pewno możesz napisać, że wielkiej miłości do Warmii. Ta nasza miłość jest trochę inna, ponieważ jest związana ze świadomym wyborem. Mój mąż jest archeologiem i nas oboje ten region bardzo ciekawi. I jego gwara, i różne tradycje są dla nas bardzo inspirujące.
- Nie jest. Po drodze były próby lodu, ognia, wody, mrozu i tak dalej
- To prawie mistyczna podróż, jak w starożytnym eposie bohaterskim.
- Po prostu „Noce i dnie”. Tonięcie w błocie i „rozpacz na folwarku”. Ale jakoś z tego wybrnęliśmy i dalej jest fajnie, jest werwa, żeby pracować - i to chyba tu chodzi. Coraz więcej pomysłów artystycznych udaje się też zrealizować. Bo wiadomo, że na początku jest zabezpieczenie podstawowego bytu, nie tylko naszego. Mamy przecież psy, koty i konie.
- A te konie to jakaś pasja z dzieciństwa, czy dopiero teraz, w dojrzałym wieku, „zaraziłaś się” jeździectwem?
- Konie to jest pasja od zawsze. Ja się śmieję, że jestem „zaczarowana” przez „zaczarowaną dorożkę”. Jako małe dziecko byłam często oddawana pod opiekę Zosi Lengrenowej, małżonki Zbigniewa Lengrena, znanego rysownika-satyryka. Lengrenowie mieszkali koło starego miasta w Warszawie i ona woziła mnie w wózku na spacery. I pierwsze wspomnienie konia to wielki łeb zwieszający się nad dzieckiem w wózku i moja rączka wyciągnięta na te wielkie chrapy. Pamiętam do dzisiaj ten zapach i śmiesznie sklejone włosy tego konia.
Z kolei dziadek Szymon miał na wsi pod Wyszkowem działkę, gdzie każdego roku spędzali z babcią czas wiosny, lata i wczesnej jesieni. Tam był hydraulik, który przyjeżdżał do nas na pięknym, srokatym ogierze Minosie...
- Tak mitologicznie bardzo...
- Właśnie tak. Miałam cztery lata kiedy mnie przewieźli na tym koniu i tak już mi zostało. Dziadek sam nie jeździł konno z powodu swojej tuszy. Jak sam mówił, żal mu było tego konia. Ale jeździł ze mną na lekcje jazdy konnej i czekał cierpliwie, aż skończę. I te wszystkie opowieści o majątkach należących do rodziny, w których zawsze były przecież także konie, to był właśnie dziadek.
A ja marzę teraz o kruku. Moja babcia, która zawsze była zupełną wariatką, jeśli chodzi o zwierzęta, miała w domu niezliczone ilości psów i kotów, ale zawsze było tam także coś latającego. Albo to były sikorki, które powypadały z gniazda - najstarsza, Mańka, żyła z nami 14 lat - albo kawki, które uczyły się latać i zostawały rok, albo trzy. I tę miłość do wsi, na którą uciekali z miasta, wpoili także mi.
- Rozumiem, że to wieś jest twoim miejscem na Ziemi?
- Zdecydowanie tak. Jest taki mój ukochany obraz z folwarku Chełmońskiego, gdzie na pierwszym planie jest przegląd koni, a z tyłu stoi pani wprost „oklejona” psami, które kłębią się wokół niej. I dla mnie zawsze było oczywiste, że tak powinno wyglądać życie - te psy i te konie. I tak się udało, o czym mówię z radością. Umiem żyć bez różnych rzeczy, ale nie bez tej przestrzeni.
- I w którymś momencie pojawiła się w waszym życiu Warmia
- Cała ta kraina jest bliska mojemu sercu. Kiedy ktoś mnie pyta, skąd jestem, to pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa, jestem stąd. To jest mój świadomy wybór. Mieszkałam już tu i ówdzie, i w Irlandii, i we Francji ale najlepiej czuję się tutaj. Kasia Lengren, córka Zosi i Zbigniewa, to jest moja adoptowana „matka artystyczna”. Jej dom i pracownia był naprawdę magiczne. Zawsze było mnóstwo kotów, wiecznie robiła jakieś kostiumy do telewizji albo teatru, pisała sztuki. Te wszystkie historie o magicznych pudełkach z których wyskakują zaczarowane koronki, to była właśnie Kaśka. Wszystkie dziecięce bale przebierańca i największy sukces dziecka, czyli zdobycie tytułu królowej balu za kostium Czarnego Łabędzia z „Jeziora Łabędziego” to była właśnie Kaśka, która to wymyśliła, „wyczarowała”. I ta pasja do aranżacji przestrzeni wokół siebie, otaczania się przedmiotami mającymi swoją historię, swoją tajemnicę, to chyba właśnie dzięki spotkaniu z Kaśką obudziła się we mnie tak mocno.
- To jak w bajce o dobrej wróżce...
- Dlatego tak mi dobrze na Warmii, która też jest naprawdę magiczna, pełna legend. Było tu pełno kłobuków i topielców, które straszyły ludzi dookoła. Może jeszcze nie biegam na strych z talerzykiem z jajecznicą dla kłobuka, ale na pewno jest we mnie szacunek oraz dystans do tego, czego nie wiemy.
- A z drugiej strony, kiedy masz coś do załatwienia w świecie, to jesteś w Warszawie za trzy godziny, a za następne cztery wysiadasz z samolotu na lotnisku w Dublinie.
- Dokładnie tak. Ale zawsze potem tu wracam i nie przeszkadza mi błoto, susza, powódź ani tym podobne dary natury. Jestem tutaj szczęśliwa.
- I malarstwo, i konie czekają na Ciebie właśnie tutaj.
- W malarstwie jestem animalistką i stawiam tu przede wszystkim na zwierzęta. Nie hiperrealizm, nie portret ludzki, nie martwa natura czy abstrakcja, ale właśnie postacie zwierząt. Poprzez ich obrazy opowiadam o pewnych emocjach, które przeżywam. Tu jest wolność, radość życia czyt zdziwienie nad światem. Można dzięki temu przekazać pewne pozytywne emocje. I ma to silny związek z wybranym przeze mnie stylem życia. W naszych czasach jest dużo łatwiej. Współpracuję z galeriami sztuki w Londynie czy w Madrycie, do których wysyłam swoje prace, współpracuję z ludźmi we Francji
- Zwijasz obraz w rulon, pakujesz do tuby i jedzie w świat?
- I dzięki temu mogę sobie pozwolić na życie na warmińskiej wsi. Mam tu Internet i kwestia pokazania swoich prac - nawiązania kontaktu z zainteresowanym kupcem z drugiego końca świata, jest bardzo prosta. To jest wyłącznie kwestia chęci. I może jeszcze trochę odwagi.
- Dzięki tym udogodnieniom komunikacyjnym można bez przeszkód smakować życie na wsi, prawda?
- Mój mąż mówi z przekąsem, że „slow life” to ona miał, kiedy siedział w domu z nogą w gipsie. Bo tak na codzień, to tu wciąż jest jakaś pilna praca do wykonania. Ale kiedy pytam go, czy żałuje, to mówi, że czytał przecież „Chłopów” i wiedział, że tak będzie.
- Ale oprócz tego podtrzymujesz znakomitą tradycję swojej rodziny. Twój dziadek, Szymon Kobyliński, miłośnik koni oraz starego uzbrojenia, był sławnym satyrykiem, który w każdym numerze najważniejszego w czasach PRL-u tygodnika społeczno-politycznego „Polityka” komentował na pierwszej stronie bieżące wydarzenia.
- Kiedy on skończył ASP w Warszawie, w sztuce malarskiej dominowały kierunki mocno sformalizowane: pop-art, abstrakcja, czy przedtem socrealizm. Natomiast dziadek Szymon pobierał lekcje malarstwa u swojej ciotki, zwanej Ciotkuszem, która była uczennicą swojego ojca, sławnego malarza, Zdzisława Jasińskiego
- Wystawiającego obrazy w galeriach od Monachium po Chicago.
- Tak, klasyczna szkoła monachijska, realizm doskonały. Jak Szymon poszedł na ASP na Wydział Grafiki, to w pewnym momencie mu kazali rysować lewą ręką, bo jego rysunki były tak doskonałe. A profesor Kulisiewicz naprawdę go znielubił, kiedy Szymon tak doskonale narysował „jego” pracę, że sam profesor nie potrafił wskazać, że nie wyszła ona spod jego ręki. I dlatego dziadek wybrał bardziej drogę edukacji, niż działalności artystycznej.
- Ty także podążasz trochę tą drogą.
- Może nie będąc nauczycielem, ale moja fascynacja naszym regionem i potrzeba dzielenia się swoją wiedzą i sztuką, którą tworzę, to pewnie też jest dziadek oraz jego ojciec, a mój pradziadek, który był z kolei wykładowcą SGGW i wpoił Szymonowi misję edukacyjną. Dodatkowo w czasach PRL, to dzięki takim osobom, jak Szymon, pamięć o naszym dziedzictwie kulturowym miała szansę przetrwać.
- Czy świadomość dziedziczenia tak znakomitej spuścizny malarskiej, po tak znakomitych przodkach, dodaje Ci skrzydeł, czy też stanowi jednak pewne obciążenie?
- Mam wielu przodków artystycznych i po mieczu, i po kądzieli ale moja działalność na tym polu jest po prostu pewną kontynuacją i wcale mnie to nie przytłacza. Ale dzięki temu miałam też trochę inne dzieciństwo i spotykałam w domu dziadków wielu barwnych ludzi.
- Ich dom też był trochę magiczny, prawda?
- Miałam z nimi świetny kontakt. I oni bardzo dużo we mnie inwestowali. I swojego czasu, i swojego pomysłu na człowieka. I wpajali mi swoje wartości oraz poczucie humoru. Miałam wielkie szczęście, bo oni nas, dzieci nie separowali od swoich przyjaciół. Miałam zaszczyt mówić do Władysława Kopalińskiego, tego od słownika języka polskiego, po imieniu, na jego wyraźną prośbę. Mieć takich ludzi obok siebie i chodzić podczas premier teatralnych po garderobach to jest inny styl życia i bycia, który potem przekłada się na twoje życie.
- A jakie plany życia na Warmii?
- Jesteśmy na etapie tworzenia fundacji, która pozwoli uporządkować spuściznę po dziadku Szymonie. On był warszawiakiem z dziada pradziada, a ja jestem już Warmiaczką, zatem muzeum jego pamięci powstanie właśnie tutaj. On podtrzymywał w naszej rodzinie tradycje kultury ziemiańskiej.
- To czas na puentę naszej rozmowy. Vera Kobylińska, malarka, miłośniczka koni, Warmiaczka, nie z dziada - pradziada, ale z wyboru, z wielkiej miłości do tej ziemi. Mogę tak napisać?
- Na pewno możesz napisać, że wielkiej miłości do Warmii. Ta nasza miłość jest trochę inna, ponieważ jest związana ze świadomym wyborem. Mój mąż jest archeologiem i nas oboje ten region bardzo ciekawi. I jego gwara, i różne tradycje są dla nas bardzo inspirujące.
Łukasz Czarnecki-Pacyński
l.czarnecki@gazetaolsztynska.pl
l.czarnecki@gazetaolsztynska.pl
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez