Marek Jackowski: Miał być anglistą, został ojcem Maanamu. Urodził się w Starym Olsztynie, mieszkał w Łęgajnach
2021-12-24 19:29:18(ost. akt: 2021-12-23 15:39:32)
Marek Jackowski urodził się na Warmii, w Starym Olsztynie. Dzieciństwo spędził w Łęgajnach. Często wracał do czasów swojej młodości i do przyjaciół z tych lat. — To był bardzo dobry kolega — mówią o nim najbliżsi ze szkolnej ławki.
Marek Jackowski nie marzył wcale o karierze muzycznej. Nikt, kto go znał w młodości, nie podejrzewał, że będzie twórcą zespołu Maanam i zapisze się w historii polskiej muzyki. Ale być może to właśnie na Warmii czerpał inspiracje, które później przekładał na dźwięki. Jackowski urodził się 11 grudnia 1946 roku.
Marek Jackowski urodził się 11 grudnia 1946 roku. W tym roku skończyłby zatem 75 lat. Przyszedł na świat w Starym Olsztynie, gdzie kilka dni temu odsłonięto tablicę upamiętniającą lidera Maanamu.
— Urodziłem się nad jeziorami, niedaleko Olsztyna na Warmii, w Starym Olsztynie. Później mieszkałem w Łęgajnach — opowiadał Marek Jackowski w jednym z wywiadów. — Mieszkałem w poniemieckim domu. Właściciel musiał być zamożnym gospodarzem. Nazywaliśmy ten dom pałacem. Woda była blisko, trzeba było zjechać kawałeczek na dół. Jezioro Wadąg było trochę dalej. Była też rzeka i mnóstwo lasów. Wychowywałem się w przyrodzie. Mama była poznanianką, a mój ojciec wychował się i urodził na Warmii. Ojciec przed wojną chodził do tego samego liceum w Olsztynie, co ja, do LO1, ale wykształcenie miał rolnicze. Zajmował się sprawami rolnictwa, był specjalistą od torfu. Mama z kolei po wojnie była księgową, ale była świetną pianistką. Otrzymała nienaganne wychowanie. Jej sercem i duszą była muzyka. Po wojnie jednak były takie biedne czasy, że nie było mowy, żeby mieć fortepian albo nawet jakieś pianino. Nie uczyła mnie więc gry, ale słuchałem dużo muzyki, bo mam słuchała radia. I tak się zaczęło. Muzyki uczyłem się w liceum, na fali boomu Beatlesami czy Rolling Stones. Z kolegami pragnąłem stworzyć zespół. Mama kupiła mi gitarę akustyczną — taką, jaka kiedyś była. Pewnie była najtańsza, bo w ogóle na niej nie dało się grać. W szkole natomiast pojawiły się gitary elektryczne.
Zanim jednak Marek chodził do liceum, korzystał z dzieciństwa w Łęgajnach. Miał wtedy wielu przyjaciół. Jednym z nich był Tadeusz Kozoń.
— Przyjechałem do Łęgajn, gdy miałem siedem lat. Marek wtedy miał osiem lat. Mieszkał w pałacyku, a ja w bloku dla robotników. Ale dorastaliśmy razem — wspomina pan Tadeusz, który dziś mieszka w Olsztynie. — Szaleliśmy, jak to chłopcy. Latem budowaliśmy razem szałasy, łowiliśmy ryby, wyginaliśmy łuki, żeby potem strzelać. A zimą jeździliśmy na nartach. Nawet choinki razem ścinaliśmy na święta. Czasy naszej młodości to nie były lekkie lata. Ludzie ciężko pracowali, na nic nie starczało. Nie mieliśmy nigdy porządnych sanek ani nawet porządnych nart. Ale przynajmniej dobrze nam było razem. Często do nas przychodził i jadł chleb, który piekła moja matka. Bardzo mu smakował. To był bardzo dobry kolega.
— A do tego bardzo przystojny! Podobał się dziewczynom. I pamiętam, że jedna mu się podobała. I to było czuć, że jest za nią. Niestety już nie żyje. Zmarła, gdy miała 18 lat — dodaje Halina Wener, która mieszka teraz w Barczewie. — Uczyłam się z Markiem w jednej klasie w szkole podstawowej. Dopiero od trzeciej albo czwartej klasy, bo wtedy dopiero przyjechał z rodziną do Łęgajn. Wtedy w klasie mieliśmy tylko dwóch chłopców, a sześć dziewczynek. Marek wyróżniał się wzrostem. Drugi kolega natomiast był niski. Marek był spokojnym chłopcem i przede wszystkim bardzo dobrym uczniem. Myśmy się wtedy zastanawiały, skąd on to wszystko wie. U niego nie było tematu tabu. Byłabardzo oczytany. Nie można go było zagiąć ani z matematyki, ani z fizyki. Wszystkie przedmioty miał w małym palcu. Był też dobrym sportowcem. Wspólnie jeździliśmy na nartach, nawet na zawody. Później, już po podstawówce, dojeżdżaliśmy z Łęgajn pociągiem do Olsztyna. Ja chodziłam do handlówki, a Marek do liceum. Właściwie wtedy nasze drogi się rozeszły.
Matka Marka chciała, żeby syn został chemikiem i aby znalazł pracę w zakładach Stomil w Olsztynie. On sam widział dla siebie inną przyszłość. Mówił, że chciał być anglistą. Po maturze zdał na filologię angielską w Łodzi.
— U nas się trochę wyciszyło, gdy Marek wyjechał na studia do Łodzi. Ale cały czas utrzymywaliśmy kontakt — opowiada Tadeusz Kozuń. — Przyjeżdżał do mnie, ja jeździłem do niego, również do Krakowa i Zakopanego, gdzie później zamieszkał. Był wówczas jeszcze z Korą. U mnie też bywał parę razy. Jak jeszcze był z Korą i jak mu się z nią nie układało. Raz przyjechał nawet z jakąś dziewczyną. Siedzieli razem na tapczanie, a ona śpiewała piosenki. Ona była młodziutka, a on może miał czterdziestkę. Raz przyniósł nawet córkom swoją płytę Maanamu z podpisem, ale ją gdzieś zawieruszyły. Pewnie nie przywiązały do niej uwagi… Żałowałem tego. Ale czasu się nie cofnie. Znałem też jego siostrę, Krystynę, która straciła wzrok. Troszkę może coś widziała, ale bardzo słabo. To była bardzo ładna dziewczyna. Była starsza ode mnie, również od Marka. Bardzo mi się podobała. Też przez długi czas mieliśmy kontakt. Pamiętam, że jak kiedyś u mnie była, prosiła: „Tadek, tylko nie częstuj Marka alkoholem, jak u ciebie będzie. Bo on nałogowo pije. Strasznie”. Rzeczywiście, gdy kilka razy do nas zachodził, można było to zauważyć. Mimo wszystko wspominam go bardzo sympatycznie. Bo w dzieciństwie zawsze byliśmy ze sobą razem.
Marek Jackowski w kilku wywiadach opowiadał o swojej walce z nałogiem. Mówił, że wiele razy miał nadzieję, że każdy kolejny ciąg alkoholowy będzie ostatnim oraz pierwszym krokiem do trzeźwości. Ostatecznie wyrwał się ze szponów nałogu. W tym właśnie czasie artysta przechodził gruntowną przemianę.
— Jak dochodziłem do porządku ze sobą, to prowadziłem w duchu rozmowy z Panem Bogiem. Powiedziałem: „Boże, narobiłem sobie poważnych kłopotów. Sam zszedłem na manowce. Ty mnie wyciągnąłeś do życia. Teraz prowadź”. Gdyby to anegdotycznie opowiedzieć, było tak. Pan Bóg odpowiedział: „Jedź tam i tam na koncert”. Pojechałem. Wychodzę godzinę przed koncertem na scenę. Patrzę, siedzi na sali dziewczyna — młoda, uśmiechnięta, wymalowana. „Panie Boże, to jakaś pomyłka! Nieporozumienie! Ona jest za młoda”. Jeszcze w trakcie występu poprosiła mnie o autograf. Jakimś cudem przyszło mi do głowy, żeby wskazać jej kulisy i poprosić, by przyszła po koncercie. Miałem gitarę w rękach — nie mogłem podpisać. Przyszła. Powiedziałem: „Panie Boże, przecież to nie może być to!”, a Pan Bóg mi na to: „Przynajmniej weź telefon” — Marek Jackowski wyznał w rozmowie „Vivą!"
To był wyjątkowo zimny maj w 1992 roku w Polkowicach. Tam właśnie Marek Jackowski poznał Ewę, do której zadzwonił dopiero kilka miesięcy później. Została jego żoną. Dzięki niej stanął na nogi.
— Gdy zobaczyłam zdjęcie zespołu Anawa, przyglądałam się, czy to przypadkiem nie Marek gra na gitarze. Miał wtedy brodę. On, nie on? — zdradza Halina Wener. Przetarłam oczy ze zdziwienia i okazało się, że to on. A później doszły informacje z mediów, że współpracował z Anawą, a później założył Maanam. To legendarny zespół.
Marek Jackowski założył Maanam wraz z Milo Kurtisem w 1976 roku. W tym samym roku wraz z Maanamem na scenie poznańskiego klubu Aspirynka zadebiutowała Kora. Początkowo zespół grał muzykę alternatywną inspirowaną kulturą Bliskiego Wschodu, ale już pod koniec lat 70., w rozszerzonym składzie, stał się zespołem rockowym. Na początku 1980 roku wydali singiel "Boskie Buenos/Żądza pieniądza". Od tego momentu Maanam stał się jednym z najważniejszych i najbardziej znanych formacji rockowych w Polsce. W 1986 roku po rozstaniu Kory z Markiem Jackowskim zespół Maanam ogłosił zawieszenie działalności artystycznej. Na scenę wrócił dopiero w 1991 roku.
Marek Jackowski zmarł we Włoszech na zawał serca, miał 66 lat. Kora po jego śmierci wyznała: „Z Markiem zawsze byliśmy w wielkiej, wspaniałej rodzinie. Bardzo dobry człowiek.”
ADA ROMANOWSKA
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez