Tędy owędy między piwem popijali
2022-02-20 10:00:00(ost. akt: 2022-02-20 11:50:38)
Wierzcie, albo nie wierzcie. Były takie czasy, kiedy w takiej dywickiej parafii aż 97% dorosłych było abstynentami. Choć niewykluczone, że tylko na papierze, bo pewien Warmiak z Dywit wspominał jednak, że po odpuście goszczono się tam nie tylko piwem, ale i gorzałką.
Tak zaczynać się miał ten tekst i tak się zaczyna, ale w międzyczasie okazało się, że nie do końca jest to prawdą. Ale po kolei. W XIX wieku pijaństwo było na Warmii i nie tylko tam dużym problemem (zdecydowanie gorzej było z tym jednak w zaborze rosyjskim). Walczył z tym na różne sposoby Kościół.
Gorzałka jest trunkiem piekła
W 1846 roku ks. Walenty Tolsdorf założył "Towarzystwo wstrzemięźliwości od palonych napoiów w dyecezyi Warmińskiėj", który zachęcał Warmiaków do alkoholowej wstrzemięźliwości takim to między innymi wierszem:
Jestem chłopek bracia mili
Wesoło w tej śpiewam chwili
Walką śmiało rozpoczynam
Gorzałką kraju wyklinam
Gorzałka jest trunkiem piekła,
Niech powróci, skąd uciekła
Niecha ją czarci w piekle piją ,
Chrześcijanie skromnie żyją
Wesoło w tej śpiewam chwili
Walką śmiało rozpoczynam
Gorzałką kraju wyklinam
Gorzałka jest trunkiem piekła,
Niech powróci, skąd uciekła
Niecha ją czarci w piekle piją ,
Chrześcijanie skromnie żyją
Już kiedy zebrałem materiały do tego tekstu wpadł mi w ręce wydrukowany w Brunsbergu czyli Braniewie statut tegoż stowarzyszenia. A tam stało jak wół w dwóch pierwszych paragrafach, że:
1. Każdy wstępujący do onego obowiązuje się wstrzymać się od wszelkich palonych napojów, jakoto gorzałki, araku, rumu, spirytusu, albo co się z tychto przygotuje.
2. Każdy członek tego towarzystwa obowiązuje się dalej miernie tylko pić wino, piwo, miód i tym podobne kiszeniu podległe napoje.
2. Każdy członek tego towarzystwa obowiązuje się dalej miernie tylko pić wino, piwo, miód i tym podobne kiszeniu podległe napoje.
Mazurzy zostali przy okowicie
To nie umniejsza oczywiście w żaden sposób sukcesu księdza Tolsdorfa, który po sześciu latach mógł się poszczycić liczbą 100 tysięcy członków bractwa trzeźwości. Skuteczność duchownego miała pewien uboczny skutek, bo w ówczesnym powiecie olsztyńskim liczba gorzelni zmniejszyła się z 158 do ledwie 11. Po 10 latach członkowie towarzystwa na południowej Warmii stanowili już 80% dorosłej ludności. W parafii Dywity w 1858 roku było ich aż 97%, podobnie było w innych podolsztyńskich parafiach.
I jak zanotował ksiądz Walenty Barczewski (długoletni proboszcz sąsiedniego Brąswałdu): “Ludzie się wyrzekali gorzałki na całe życie i przyrzeczenia dotrzymali, co się do zamożności na polskiej Warmii wielce przyczyniło i wielką różnicę w obyczajach i zamożności między Warmią a Mazurami, gdzie wciąż gorzałkę pito, sprawiło". (na fot. kapliczka z 1786 roku stojąca przed kościołem w Brąswałdzie)
Kawa z dobrych bonów i kuchy
Choć, jak już wspomniałem, byli to tylko abstynenci częściowi. A i z gorzałką bywało różnie. Tak przynajmniej wynika z wspomnienia pochodzącego z Dywit Franciszka Kwasa (1871-1948). Dotyczą one jednak późniejszego okresu, więc może abstynencki zapał Warmiaków już wtedy osłabł.
W każdym razie po kiermasie czyli odpuście: — Po nabożeństwie gdy powrócilim do domu matka dawała dobry obiad, pieczonki baranie, gęsi, kurczynę w zupie, a podczas obiadu było piwo brunatne i bawarskie…Na podwieczorek była kawa z dobrych bonów (ziaren) i kuchy (ciasto), jedno z makiem a drugie z anyskiem (anyżem), a wszystkie na mleku rozczyniane, były bardzo smaczne. Po podwieczorku popijalim piwo a dla wujów miał ojciec i parę butelek wódki, którą z małych kieliszków tędy owędy między piwem popijali”.
I żeby była jasność: Warmiacy to byli ludzie pobożni i pracowici. I wielu z nich nosiło w sercu Polskę, jak choćby ojciec autora powyższych słów:
— Rodzice moi byli Polakami, po niemiecku nie umieli wcale mówić…Ojciec mój…nam dzieciom opowiadał, że dla Polski, choć Prusaki, Ruski i Austriaki rozebrali ją, przyjdzie czas, że z woli Pana Boga zostanie złączona do wielkiego państwa — czytamy na pierwszej stronie jego wspomnienia.
Góra a może jezioro
Dywity to stara wieś, założona w 1366 roku. Jej nazwa, jak wielu innych podolsztyńskich wsi, jest pamiątką po Prusach, którzy ulegli asymilacji, ale pozostawili po sobie mnóstwo nazw z Olsztynem łącznie. Dywity zatem to pruskie Dywitzen czyli „Góra Boga”. Choć niekoniecznie. — Nazwa wsi jest pochodną od jeziora, określanego przez Prusów jako święte (deiwa-Bóg/błyszczeć) — pisze bowiem Jan Chłosta w książeczce “Dzieje Dywit”.
Pruskie korzenie mają też, zdawałoby się z polska brzmiące nazwy wsi, jak np. Gady czy Dorotowo. Nie mają one nic wspólnego z zwierzętami ani jakąś Dorotą, a są pamiątką po pruskich zasadźcach wsi czyli: Gede i Dorocie.
Teutoni i Polacy
Dywity leżały jeszcze na polskiej Warmii, choć na północ od wsi zamieszkiwali już Niemcy, czy jak ich dawniej zwano Teutoni. — Jeśli jacyś duszpasterze mają w swoich parafiach Teutonów i Polaków, gdy wystarczy środków, powinni utrzymywać kapelana, który w drugim języku głosiłby słowo Boże i słuchał spowiedzi — postanowił synod warmiński w 1565 roku. Wtedy i przez następne ponad 200 lat Dywity były polską wsią. W 1772 roku we wsi pojawili się przedstawiciele pruskiego króla i stwierdzili, że wszyscy mieszkańcy wsi mówią wyłącznie po polsku. Zaczęło to się jednak zmieniać, bo we wsi zaczęli się osiedlać Niemcy.
Potem język niemiecki pojawił się w kościele i szkole a wraz z tym pojawili się Warmiacy, dla których pierwszym językiem był niemiecki. To jednak stało się bardziej powszechne dopiero za sto lat od tej daty. W drugiej połowie XIX wieku wśród wiernych parafii Dywity językiem niemieckim posługiwało się 100 osób, językiem polskim 700, a dwujęzycznych było 886 osób.
Pomijając ten wątek warto pamiętać, że Dywity leżały na krańcach polskiej Warmii. Bardziej na północ leżały już wsie niemieckie. Granicę językową wyznaczały Tuławki, Nowe Włóki, Dąbrówka Wielka, Spręcowo i Bukwałd.
Centrum polskiego życia w tym zakątku Warmii stanowił w XIX i XX wieku Brąswałd. Jednak i w Dywitach Polacy nie dali sobie w kaszę dmuchać. We wsi powstała polska czytelnia, a w 1919 roku założono Towarzystwo Gimnastyczne Sokół. Jednak używanie gwary warmińskiej nie było w tamtym czasie jednoznaczne z poczuciem polskości. To samo dotyczyło pochodzenia i związanego z tym nazwiska. I tak pewien warmiński ksiądz, radził swoim krajanom, żeby się nauczyli "czuć i myśleć" po niemiecku "bo będzie im lepiej" nazywał się Baranowski.
Z tej i wielu innych, powszechnie znanych przyczyn, w plebiscycie 1920 roku w Dywitach za Polską padło 60 głosów, niemieckimi Prusami 329.
W drugiej połowie XIX wieku niemieccy biskupi w Dywitach i na całej południowej Warmii zaczęli ograniczać używanie polskiego w świątyniach. Z jednej strony był to element germanizacji, z drugiej coraz więcej było tam katolików-Niemców i zniemczonych Warmiaków. W 1938 roku na 2000 katolików w parafii Dywity, na polskie nabożeństwa uczęszczało 300 wiernych. Msze św. w języku polskim odbywały się już tylko w co trzecią niedzielę. Co ciekawe także na mszach niemieckich pieśni śpiewano po polsku.
Od Adalberta do Wojciecha
Jak wspomniałem działalność towarzystwa trzeźwości przetrzebiła na jakiś czas na południowej Warmii liczbę karczem i gorzelni. Niestety ta w Dywitach akurat się ostała. Niestety, bo być może zupełnie inaczej potoczyłyby się losy Wojciech Kętrzyńskiego, który Polakiem został trochę przez przypadek, bo urodził się jako Adalbert von Winkler. Choć jego ojciec nie ukrywał, że jest Polakiem, to po jego śmierci mały Adalbert zapomniał o swoim pochodzeniu (jego matka była Niemką spod Iławy).
I gdyby nie list siostry to zapewne pozostałby pruskim patriotą i nie zawitał do Dywit. W tym liście z 1856 roku siostra napisała do niego tak:
— Miałam niedawno w ręku papiery po ojcu i przekonałam się, że ojciec był Polakiem, że mamy polskie nazwisko, że więc i my nie jesteśmy Niemcami, lecz Polakami. Dla Kętrzyńskiego był to prawdziwy wstrząs. W efekcie porzucił niemczyznę dla Polski. A w pierwszej kolejności zaczął uczyć się polskiego.
Z bronią koło karczmy
Kętrzyński stał się zatem polskim patriotą a w 1863 roku próbował pomóc powstańcom dostarczając im broń. Z jednym z takich transportów zjechał we wrześniu 1863 roku do karczmy w Dywitach, gdzie przeładowano broń na inny wóz. Kętrzyńskiego z towarzyszami niemiecki żandarm zatrzymał w Jarotach. Być może, że zdradziła go ktoś, kto podpatrzył przeładunek w Dywitach.
Co ciekawe niemiecki sędzia uniewinnił czwórkę zatrzymanych, bo jego zdaniem powstanie jest wymierzone w Rosję, a nie jest jasne czy powstańcy chcą odebrać także Prusom dawne ziemie Rzeczypospolitej. Sędzia wyciągnął z tego logiczny wniosek, że nie można zatem Kętrzyńskiego i towarzyszy skazać za zdradę stanu. Wyrok jednak skasowano. Kolejny sąd także jednak nie dopatrzył się zdrady stanu, ale uznał, że Kętrzyński naruszył przepisy administracyjne i skazał go na rok więzienia. (na fot: niegdyś karczma, teraz Gminny Ośrodek Kultury).
Powietrzne olbrzymy
Dzisiaj sterowce mieszkańcom Dywit czy Olsztyna kojarzą się przede wszystkim z nowym Osiedlem Sterowców powstałym tuż przy granicy z Olsztynem. Nazwa ma swoje historyczne uzasadnienie. Tuż przed wybuchem I wojny światowej nieopodal ujścia Wadągu do Łyny pojawili się robotnicy. I zbudowali gigantyczną halę długą na 180 metrów i wysoką na 34 metry (taką wysokość ma 10 piętrowy typowy blok z wielkiej płyty).
Taka wielkość miała swoje uzasadnienie, bo sterowce to były prawdziwe powietrzne olbrzymy o długości sporo przekraczającej 100 metrów. Tak powstał garaż dla sterowców, które najpierw latały między innymi nad Olsztynem, a potem z bombami nękały rosyjskich żołnierzy. Jeden ze sterowców dotarł aż do greckie Saloniki, gdzie został zestrzelony.
Halę i lądowisko rozebrano po zakończeniu Wielkiej Wojny. Teraz na jego części jest tam Osiedle Sterowców.
A kto ma bystry wzrok i lornetkę, może zobaczyć jeden ze sterowców z Dywit, który trafił jako ozdoba na fasadę olsztyńskiego ratusza i tam przetrwał do naszych czasów
Rosjanie nie chcieli się bić
Szansę na podobne uwiecznienie, ale międzynarodowe, miała też położona niedaleko Dywit Barkweda. To tam na początku lutego 1807 roku doszło do potyczki pomiędzy wojskami Napoleona i wojskami rosyjskiego cara. — 3 lutego pomiędzy Gutkowem i Jonkowem zbierały się potężne armie liczące w kulminacyjnym momencie około 140-150 tys. żołnierzy, wyposażone w ponad 500 dział — pisze Tomasz Strzeżek w swoim tekście zamieszczonym w książce “Wielkie wojny w Prusach”. Cesarz Francuzów dążył do rozstrzygającej bitwy, dzięki której chciał ostatecznie zająć Prusy. Walki toczyły się w okolicach Gutkowa i Jonkowa oraz właśnie Barkwedy. Francuzi dotarli tam przez Dywity i uderzyli na rosyjskie tyły. To tam tego dnia miała miejsce najkrwawsza potyczka.
Noc przerwała działania. A następnego dnia Rosjanie wycofali się. Napoleon pobił ich ostatecznie dopiero w czerwcu 1807 roku pod Frydlandem (obecnie Prawdinsk w obwodzie kaliningradzkim). A jednym z efektów tej wiktorii było powstanie Księstwa Warszawskiego. Gdyby udało się to Napoleonowi w lutym tego roku, to może Barkweda trafiłaby na paryski Łuk Triumfalny, gdzie wyryto nazwy 158 napoleońskich bitew?
A pod Barkwedą odbywa się inscenizacja tamtej bitwy (screen z filmu Jackowski Wiesław DRON X system/https://www.facebook.com/gminnyosrodekkulturywdywitach)
Za dzieło partii
Jeżeli już jesteśmy przy wojnach, to wspomnijmy zapomnianego już Piotra Diernowa, sowieckiego żołnierza, który przez lata był wzorem bohaterstwa, a którego imię nosiła jedna z olsztyńskich szkół. W styczniu 1945 roku miał on mianowicie zasłonić własnym ciałem strzelający z bunkra niemiecki karabin maszynowy.
— Towarzysz Diernow bohatersko zginął za dzieło naszej partii Lenina-Stalina i swoim nieśmiertelnym wyczynem okrył niegasnącą sławą nasz gwardyjski sztandar — tak kończył się wniosek o nadanie mu tytułu Bohatera Związku Sowieckiego, który przytacza w swoim artykule o Diernowie dr Tomasz Gliniecki.
Po 1989 roku okazało się, że jak w każdej legendzie, w tej też jest ziarenko prawdy. Piotr Diernow rzeczywiście istniał i zginął walcząc z Niemcami. Karabinu raczej jednak nie zasłaniał, a poległ nie pod Dywitami, ale w okolicach ówczesnej wsi Dajtki. Ustalił to wspomniany już dr Gliniecki.
Dwaj synowie
Wspomniany na początku tekstu Franciszek Kwas miał trzech synów. Najstarszy był nauczycielem w Polsce i tam został zamordowany przez SS. Drugi służył w Wehrmachcie i trafił do angielskiej niewoli, a stamtąd do polskiej armii by powrócić na Warmię. Trzeci w 1945 roku trafił do sowieckiego łagru.
— Godziłoby się może lepiej stylowo ten życiorys opisać, lecz proszę to wziąć pod uwagę, że musiałem wiele razy dorywczo pisać, ponieważ jeden syn zamordowany został przez SS w 1940 roku, a drugi znajduje się w pojmaniu w Rosji, choć więc jestem 77 lat stary, musiałem trzeciemu synowi, który powrócił do domu, pomagać na gospodarce — napisał we wstępie do swoich wspomnień napisanych w 1947 roku.
Rodzice Piotra Diernowa przez lata nie wiedzieli gdzie jest pochowany ich syn. Poprosili o pomoc szkolny klubu poszukiwaczy śladów wojny z ich miejscowości, a ci zwrócili się do polskich harcerzy. Franciszek Kwas zmarł niedługo po spisaniu pamiętnika. Nie wiem czy doczekał się powrotu syna z sowieckich łagrów.
Igor Hrywna
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez