Tam, w domu, ciągle wyją syreny - rozmawiamy z uchodźcami z Ukrainy
2022-03-12 20:10:00(ost. akt: 2022-03-11 16:48:16)
Do Fromborka przyjechała grupa 36-uchodźców wojennych z Ukrainy. To 32 dzieci i 4 dorosłych. Już nie dało się tak żyć — mówią o strachu przed wojną i nieustannych alarmach bombowych. Musieli uciekać... Z jedną walizką i nadzieją na spokój.
Jak to jest zamknąć drzwi własnego domu, mając świadomość, że można już do niego nie wrócić? Nikt nie chciałby tego doświadczyć. Niestety wiele ukraińskich rodzin musi to zrobić. Ucieka przed wojną. Gdy rozmawiamy z Lidią, Haliną i Anatolijem z Równego, z małej miejscowości w zachodniej Ukrainie, trudno powstrzymać łzy. To sąsiedzi prowadzący wspólne gospodarstwo. Każde z nich ma ponad dziesięcioro dzieci. Po długiej podróży trafili do Fromborka, gdzie w tej chwili dach nad głową zapewnia im Caritas Archidiecezji Warmińskiej. Proszą o anonimowość, martwiąc się o swoje bezpieczeństwo.
— Gdy wybuchła wojna, bardzo się przestraszyliśmy. Baliśmy się przede wszystkim o naszych synów i córki. Ten strach jest nie do opisania. Jeszcze nie minął, choć już jest lepiej — opowiada Lidia. — Dzieci były przerażone, płakały po nocach. Trudno było o sen od początku wojny. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka.
— Żyjemy w pobliżu granicy z Białorusią. Tam ciągle wyją syreny. Jak zaczynały wyć, uciekaliśmy do piwnicy. Jak przestawały, to wracaliśmy do domu i aż do następnego alarmu. Już nie dało się tak żyć. Nie mieliśmy pewności, że to się nie powtórzy — dodaje Halina. — Baliśmy się prowokacji wojsk rosyjskich. Obawialiśmy się, że ruszą z naszej strony. Niedaleko nas jest granica z Białorusią. Wszystko mogłoby się zdarzyć. W końcu zdecydowaliśmy, że musimy uciekać. Prosto do Polski.
— Wzięliśmy to, co mieliśmy pod ręką. Żeby zmienić odzież i to, co potrzebne dla najmłodszych dzieci. Mamy dwumiesięczne niemowlę… — smuci się Anatolij. — Wyszliśmy, nie wiedząc, czy wrócimy. To bardzo boli.
Trudno o tym nie myśleć
Anatolij do Fromborka przyjechał z żoną i dziesięciorgiem dzieci. Dzieci są w różnym wieku. Najstarsza córka ma szesnaście lat. Halina do Polski przyjechała z jedenaściorgiem dzieci. Lidia również, choć ma ich trzynaścioro. Dwóch synów z mężem musiało zostać w Ukrainie, żeby walczyć z wrogiem. Trudno o tym nie myśleć, gdy jest się daleko. Ale już jest lepiej. Emocje choć trochę przycichły, a dzieci mogą się bawić. We Fromborku mogą to robić w auli, która jest niewielka. Jest tu tłoczno. Pomieszczenie przypomina trochę salę przedszkolną. Wszędzie leżą zabawki, turlają się piłki. Niektóre dzieci bawią się wspólnie, inne potrzebują samotności. Przy oknie stoi najstarsza z dziewcząt, trzyma w ręku niemowlę w beciku.
— Nie ma tu moich dwóch najstarszych synów. Nie przyjechał mąż. Tęsknimy za sobą. Rano piszemy do siebie, wieczorem możemy zadzwonić. To są trudne rozmowy — podkreśla Lidia. — Dzieci chcą do domu… Wszyscy chcemy wrócić.
— Na szczęście tu nie rozmawiamy z nimi o wojnie. Maluchy nie pytają o nią, a my nie zaczynamy rozmowy na ten temat. Bo co możemy im powiedzieć? — dodaje Anatolij. — Chcielibyśmy, żeby wojna jak najszybciej się skończyła. Żeby w ogóle się nie zaczynała.
— Do granicy dojechaliśmy samochodami. Poprosiliśmy ludzi, żeby nas dowieźli. Potem staliśmy w kolejce, a później wsiedliśmy do autobusu. Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie jedzie. Można powiedzieć, że wsiedliśmy w ciemno — wspomina Halina. — To była trudna podróż. Wsiedliśmy do jednego autobusu, potem do kolejnego… Też nie wiedzieliśmy, gdzie się zatrzymamy, gdzie trafimy. Ale nie mieliśmy wyjścia. Chcieliśmy być razem. Podróż była bardzo długa, trwała niemal dobę. Najpierw przyjechaliśmy do Olsztyna, a potem do Fromborka. Tu poczuliśmy spokój. Już na granicy byliśmy spokojni, ale we Fromborku jest nam po prostu dobrze. Możemy spać spokojnie. Nie ma syren, jest cicho. Nie ma obawy, że będą nas bombardować. Niestety mamy problemy z mową, bo nie rozumiemy polskiego.
Zostawiliśmy ziemię, krowy...
Anatolij, Lidia i Halina są bardzo zżyci ze sobą. W Równem prowadzili niewielkie wspólne gospodarstwo.
— Zostawiliśmy ziemię, krowy… Może ktoś się wszystkim zaopiekuje — wzrusza się Anatolij. — Inni jeszcze w Równem zostali. Obyśmy jak najszybciej tam wrócili.
— Serce jednak jest cały czas u siebie, na Ukrainie — mówi ze łzami w oczach Lidia. — I to jest najtrudniejsze.
Ukraińcy są we Fromborku od 2 marca. Przez tydzień nie byli w stanie nawet wyjść poza mury budynku. Być może dlatego, że stąd w linii prostej do granicy z Rosją, z obwodem kaliningradzkim, jest zaledwie 10 km. To blisko, ale jednocześnie bardzo daleko.
— Jeszcze nigdzie nie wychodziliśmy. Tylko chłopcy czasami wyskoczą nad zalew. Ale my też już planujemy spacer, żeby nasze dzieci mogły zobaczyć okolicę. Dzieci bawią się nie tylko w sali, ale i na dworze. Grają w piłkę, nawet gdy mocno wieje. Dzieci dobrze się czują — uśmiecha się Anatolij. — Wszystkim dziękujemy, którzy nam pomagają. Nie możemy, niestety, niczym się odwdzięczyć. Tylko Bogiem. Będziemy modlić się za wszystkich, którzy nam pomogli i dali dach nad głową.
Też mogłabym uciekać
Duże wsparcie Ukraińcom daje Monika Szymanowska, która została ich tłumaczem. — Sprzątam w tutejszej szkole i akurat znam ukraiński. W Białym Borze, niedaleko Koszalina, skończyłam podstawówkę i ogólniak z ukraińskim językiem nauczania. Później myślałam nawet, żeby pojechać do Ukrainy. Tam chciałam znaleźć pracę. Być może teraz też bym musiała uciekać… Być może 2 marca też przyjechałabym z Lidią, Haliną i Anatolijem. I z ich dziećmi — opowiada pani Monika. — Dziś jestem dumna, że mogę rozmawiać z uchodźcami. Takich ludzi jak ja nie ma wielu. Ale mam nadzieję, że w innych miejscowościach też są ludzie, którzy mogą z nimi rozmawiać. Choć nieraz słyszę w radiu, że szuka się tłumaczy.
I dodaje: — Jako że pracuję w szkole, pani dyrektor poprosiła mnie, aby spytała rodziców, czy zgadzają się na naukę ich dzieci. Te młodsze chodziłyby do przedszkola, starsze do szkoły. Rodzice się na to zgadzają, ale dzieci nie są jeszcze na to gotowe. Nie odnajdą się tak szybko w nowej rzeczywistości. Nie mogą być wrzucone, ot tak, na głęboką wodę. Muszą najpierw przystosować się do nowego życia. Niech najpierw wyjdą do miasta, niech poznają okolicę… Od tego muszą zacząć.
Jednoczymy się z Ukrainą
Pomaga im w tym również ks. Krzysztof Jabłoński, szef Caritas we Fromborku i zastępca dyrektora Caritas Archidiecezji Warmińskiej. To dobra dusza w tym miejscu. Mówi, że Ukraińcy to jego goście.
— We Fromborku przebywa łącznie 36 osób, w tym tylko cztery dorosłe osoby. Są zaopiekowani, mają pełne wyżywienie, ale mogą też korzystać z kuchni. Mają pokoje, w których, mamy nadzieję, spokojnie spędzają czas — mówi ks. Krzysztof Jabłoński. — Wojna to bardzo trudna sytuacja. Ucieczka z domu również. Ukraińcy muszą zostawić dorobek swojego życia, ale też ojców, braci, synów… Muszą też pokonać wiele kilometrów z jedną walizką. Przybywają na obcą ziemię, gdzie muszą przeczekać ten trudny czas. Na szczęście cała Polska zdaje egzamin z gościnności, pomagania i dawania miłości innym. Jednoczymy się z Ukrainą. Wiele osób pamięta wydarzenia, które dotykały naszych rodziców czy dziadków. Nie chcielibyśmy być w takiej sytuacji, więc robimy, co możemy. Po prostu pomagamy.
— Zależy nam, żeby zabezpieczyć uchodźców w żywność, środki higieniczne, ale również dajemy im wsparcie psychologiczne. To dla wszystkich trudny czas, ale pomoc płynie ze wszystkich stron. Serce, które wszyscy w nią wkładamy, procentuje. Uchodźcy mają poczucie bezpieczeństwa. To teraz najważniejsze — zauważa Gabriela Senenko, koordynator pomocy uchodźcom przy Caritas Archidiecezji Warmińskiej we Fromborku. — Rodziny, które przyjechały do nas z Równego, są bardzo zżyte ze sobą. Niesamowicie wspierają się wzajemnie. Gdy na to patrzę, po prostu się wzruszam. Dlatego zależy nam, aby organizować im tu czas w taki sposób, aby nie myśleli o tym, co się dzieje u nich w kraju.
ADA ROMANOWSKA
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez