„Rajd ze śmiercią w oczach”, czyli najnowsza Gawęda Wodza
2024-09-04 07:15:37(ost. akt: 2024-09-04 08:14:42)
„Dwaaaadzieśśścia!”, wycedził triumfalnie przez zaciśnięte z wysiłku zęby, kiedy jego broda znów znalazła się nieco ponad prężnikiem. W ten sposób zakończył ostatnią serię podciągnięć na drążku wysokim – przyrządzie gimnastycznym pozwalającym zachować należytą siłę i sprawność.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
„Wojenny ekumenizm”, czyli najnowsza "Gawęda Wodza"
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
Odszedł nieco na bok, aby popatrzeć na żołnierzy katujących swoje ciała na zaimprowizowanej siłowni i z zadowoleniem stwierdził, że znakomita większość jego podwładnych była w doskonałej formie. Zresztą, fakt ów potwierdzały również wysokie noty, jakie otrzymali oni podczas dorocznego egzaminu z wychowania fizycznego, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego – spadochroniarze służący w wojskach powietrznodesantowych zawsze wyróżniali się na tym polu, albowiem ci nieco słabsi, którzy zwyczajnie nie dawali rady, musieli pożegnać się ze służbą w owej formacji. Usiadł na jakiejś skleconej naprędce z desek, skrzypiącej ławce i zaczął starannie ocierać ręcznikiem obfity pot płynący z czoła. Panowała bardzo wysoka temperatura, pomimo, że była dopiero połowa marca, ale pogoda w Karbali znacznie różniła się od tej panującej w Królewskim Mieście Krakowie. „Czerwone berety” z Polskiego Kontyngentu Wojskowego z Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, wchodzącej w skład Międzynarodowych Sił Stabilizacyjnych w Republice Iraku, służyły w świętym mieście szyitów od początku trzeciej dekady stycznia 2004 roku, więc ich organizmy powoli zaadaptowały się do funkcjonowania w klimacie pustynnym. Po krótkim odpoczynku, energicznie wstał i już miał ruszać w kierunku swojego miejsca zakwaterowania, gdy kątem oka dostrzegł chorążego ze sztabu batalionu, który wyraźnie szukał kogoś wzrokiem. Jakiś wewnętrzny głos szepnął mu, że to właśnie on jest tym tropionym osobnikiem i – jak się okazało – przeczucie go nie pomyliło, bowiem na jego widok przybysz uśmiechnął się szeroko, pomachał przyjaźnie ręką i ruszył ku niemu sprężystym krokiem, wyciągając przy tym dłoń.„Policyjny nos", czyli najnowsza Gawęda Wodza
Dłonie żołnierzy splotły się w powitalnym uścisku, po czym chorąży zagaił żartobliwie: „Towarzyszu kapitanie, chodźcie ze mną do ‘toku’, bo dowódca potrzebuje pomocy!”. „Tokiem”, czyli Taktycznym Centrum Operacyjnym określano mózg i serce batalionu, a owa dziwaczna nazwa wywodziła się od akronimu „TOC”, pochodzącego z angielskiej nazwy Tactical Operations Center, której wymowę zwyczajnie spolszczono. Indagowany odpowiedział: „Daj mi kwadrans na prysznic, przebranie i już tam lecę!”. Wysłannik pokręcił przecząco głową i zdecydowanie rzekł: „Nie! Chodź już teraz, tak jak stoisz, bo ‘Stary’ ma do ciebie jakąś pilną sprawę!”. Kapitan, człek wysoki oraz szczupły, rozłożył żylaste ręce w geście bezradności i powiedział: „Dobrze, to idziemy!”, po czym obydwaj rozmówcy ruszyli energicznie w kierunku kontenera sztabowego.
Kontener sztabowy – obłożony betonowymi zaporami i workami z piaskiem, mającymi zatrzymywać odłamki grantów moździerzowych – powitał ich zwyczajowym gwarem. Ktoś wydawał zdecydowane komendy do słuchawki radiostacji, inny rozmawiał głośno przez telefon, a kilku oficerów debatowało o czymś zawzięcie, pochylając się nad upstrzoną kolorowymi znakami mapą. Wysoki spadochroniarz bez trudu dostrzegł swojego przełożonego, zbliżył się do niego i, w sposób daleki od przewidzianego regulaminem, przemówił: „Dowódco, dzień dobry. Chciał pan mnie widzieć, więc jestem!”. Podpułkownik spojrzał na niego zamyślonym wzrokiem i krótko polecił: „Idź i usiądź na zewnątrz, tam przy stole, bo przecież w tym roju nie da się słowa spokojnie zamienić. Ja zaraz do ciebie dołączę!”. Kapitan wyszedł z pomieszczenia i zajął miejsce przy zbitym z grubych, nieheblowanych półbali meblu, a po chwili zjawił się tam jego przełożony. Oficer starszy bez zbędnych ceregieli zaczął mówić: „Jutro rano pojedziesz w konwój do Camp Babilon. Ty wszystko organizujesz. Będziesz eskortował dowódcę brygady do sztabu dywizji. Samochody weź, które tylko chcesz, ludzi dobierz najlepszych, podaj precyzyjny punkt do rozkazu dziennego, a ja wszystko ci podpiszę. Gotowość osiągasz punktualnie o godzinie 4.55. O godzinie 5.00 ruszasz. Pytania jakieś masz?”. „Nie mam”, odrzekł wysoki oficer, więc podpułkownik klepnął go poufale w ramię na pożegnanie i rzucił krótkie: „Działaj i melduj wyłącznie o sukcesach! Napotkane trudności usuwaj we własnym zakresie!”.
Zakres kompetencji kapitana był dość obszerny, toteż kilka minut później, na patio – czyli miejscu spontanicznych zbiórek i swoistej „plotkarskiej giełdy” – zasiadł on sam, jego zastępca i jeszcze czterech podoficerów, dowódców poszczególnych pojazdów. Oficer wskazywał na mapie ołówkiem poszczególne etapy trasy, omawiał mogące wystąpić tam zagrożenia, opisywał role poszczególnych osób funkcyjnych i sposoby wyjścia z ewentualnych zasadzek. Jego podwładni, doświadczeni żołnierze, kiwali potakująco głowami, ale widać było, że cała ta paplanina ich nudzi i nuży, bowiem mieli za sobą już dziesiątki podobnych eskapad i każdy śpiewająco znał stojące przed nim zadania. Gdy mówiący skończył, wygłosił sakramentalne pytanie: „Czy wszyscy wszystko zrozumieli?”. Wtedy, jak jeden mąż, chóralnie odpowiedzieli: „Tajes!”, po czym szybko zniknęli z pola widzenia pryncypała, by ten nie zechciał przypadkiem jeszcze czegoś dopowiedzieć. Rutynowe odprawy przyprawiały ich uczestników o mdłości, ale były wymagane przez standardowe procedury operacyjne, toteż każdorazowa celebracja takowych musiała się odbyć. Na miejscu pozostał tylko Leszek, prawa ręka dowódcy oraz jego serdeczny kolega. Był to niewysoki, krępy mężczyzna, były bokser, zapaśnik, płetwonurek i dziesięcioboista, człek niezwykle opanowany i mądry. Kapitan spojrzał na niego i zapytał: „Co tam, ‘Leoncio’?”. Ten, po chwili ociągania, rzekł: „Słuchaj, wojsko narzeka między sobą, że w Babilonie muszą stać murem na parkingu, zamiast pochodzić po bazarze i zrobić jakieś większe zakupy. Weź, jutro rozpuść towarzystwo chociaż na dwie godziny, żeby sobie coś tam pozałatwiali, dobrze?”. Dowódca konwoju odparł: „Jasne! Po przybyciu na miejsce, mają trzy godziny – co do jednej milisekundy – na swoje sprawunki! Jeśli choć jeden się spóźni, wtedy koniec z podobnymi numerami!”. „Leoncio”, żołnierz zawołany, uniósł się z taboretu, zamknął notatnik, schował pisak do kieszeni i mruknął na pożegnanie zadowolony: „Jasne. Do zobaczenia rano!”.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
"Grabarze mimo woli", czyli najnowsza "Gawęda Wodza"
Rano, dokładnie o godzinie 4.50, oficer pojawił się w miejscu umówionej zbiórki i z dużym ukontentowaniem stwierdził, że wszystko było dopięte na ostatni guzik. Kolumna Honkerów stała równiutko uformowana, kierowcy grzali silniki, radioteleofniści meldowali nawiązanie i sprawdzenie łączności, celowniczowie karabinów maszynowych zajęli miejsca na swoich wysokich, obrotowych siedziskach, a dowódcy pojazdów informowali o gotowości do wykonania marszu. Kapitan, specjalnie głośno – tak, by usłyszał go Leszek – z udawanym podziwem i niby sam do siebie, rzekł: „Piękne to zorganizowałem!”, po czym, patrząc w zdumione lico swego podwładnego, dopowiedział: „’Leon’, będą z was jeszcze ludzie!”. Krępy spadochroniarz, który odwalił lwią część roboty organizacyjnej, wygłosił półgębkiem długi spicz, gdzie roiło się od epitetów, ale przełożony udał, że nie słyszy skierowanych do niego kąśliwych fraz o „mentalności poganiacza niewolników”, „komendancie obozu pracy bez kursu”, czy „braku sprawiedliwości na tym świecie”. Wszyscy byli w doskonałych nastrojach, albowiem daleki wyjazd do potężnej bazy posadowionej praktycznie w ruinach starożytnego Babilonu był miłą odskocznią od żmudnej, monotonnej i nieciekawej służby patrolowej. Tuż przed godziną 5.00 pojawił się sam konwojowany generał, przyjął meldunek od dowódcy ugrupowania i nakazał ruszać, prosząc tylko, aby po drodze zatrzymali się w pobliskim Camp Lima.
Camp Lima, miejsce stacjonowania polskiego batalionu zmechanizowanego, był położony na obrzeżach Karbali. Pogoda dopisywała, asfaltowa nawierzchnia drogi swą gładkością przypominała stół, a kierowcy tryskali dobrym humorem, więc siedzący w pierwszym aucie kapitan nie przewidywał najmniejszych perturbacji. Gdy byli już kilka kilometrów za macierzystym Camp Juliet, w głośniku radiostacji zabrzmiał głos Leszka, który jechał w zamykającym kolumnę Honkerze: „Kojot, tu Kojot! Mamy dodatkowego gościa w ugrupowaniu. W Limie dam ci szczegóły. Nie ma zagrożenia!”. Dowódca odparł: „Odebrałem!” i zaczął się zastanawiać, kim byli nieproszeni przybysze, ale na rozwiązanie zagadki musiał zaczekać jeszcze kilka chwil.
Kilka chwil później wjechali do obozowiska, generał udał się do polskiego sztabu, a Leszek przyszedł do wysokiego spadochroniarza i przekazał mu informację, że do kolumny samowolnie dołączył jakiś pojazd marki GMC, do tego z amerykańskimi tablicami rejestracyjnymi. Kończąc mowę, dorzucił: „Tak na moje oko, to w tym aucie jadą ‘prezesi’ i to wszyscy trzej!”. Kapitan zadumał się głęboko, bowiem mianem „prezesów” określano w spadochroniarskim slangu oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych, a było powszechnie widomo, że oni poruszają się tylko sobie znanymi ścieżkami i bez zwracania większej uwagi na procedury. Po chwili namysłu, oficer ruszył wolnym krokiem wzdłuż kolumny i, faktycznie, dostrzegł trzech żołnierzy – dwóch podpułkowników i jednego majora – beztrosko gawędzących przy produkcie przemysłu motoryzacyjnego z dalekiego w Detroit, w stanie Michigan. Kapitan podszedł do oficerów starszych, przedstawił się – zgodnie z zapisami regulaminu – stanowiskiem, stopniem wojskowym i nazwiskiem, po czym grzecznie zapytał, dlaczego ci samowolnie wkomponowali się w ugrupowanie marszowe, bez wcześniejszego poinformowania o tym kogokolwiek. Trzej żołnierze służby specjalnej spojrzeli kpiąco na dowódcę konwoju, uśmiechnęli się szyderczo pod sumiastymi wąsami, po czym jeden z podpułkowników, sam „prezes prezesów”, rzekł: „Panie kapitanie, to nie jest pańska sprawa. Proponuję udać się do swoich czynności!”. Brutalnie odprawiony odwrócił się bez słowa na pięcie i rozpoczął niespieszny marsz do swojego auta, gdzie wciąż czekał na niego Leszek. Gdy dwaj spadochroniarze znów się spotkali, wysoki desantowiec wymruczał: „’Leon’, spławili mnie. Nie ma sensu zawracać sobie głowy tymi gośćmi. Oficjalnie, oni w żadnych kwitach konwojowych nie figurują, w rozkazie batalionowym też ich nie ujęto, więc, tak faktycznie, petentów nie ma. Jeśli coś się wydarzy złego, to ja i tak za nich nie odpowiadam!”. Leszek pokiwał głową, ale nic nie zdążył dodać, bowiem pojawił się generał i długi wąż aut ruszył na zachód, w kierunku Eufratu.
Eufrat przekroczyli szczęśliwe w miejscowości Al-Hindijja, po niemiłosiernie zatłoczonym moście Touirij, a stamtąd było już bardzo blisko do Babilonu. Wczesna godzina dawała żołnierzom nadzieję na długie myszkowanie po arabskim suku, na którym można było kupić dosłownie wszytko – od papierosów dowolnej marki, aż po radzieckie lornetki wojskowe, które trafiły do armii Saddama Husajna chyba jeszcze za czasów Leonida Iljicza Breżniewa. Gdy dotarli do ogromnego obozowiska i ustawili auta w należytym porządku, na zaimprowizowanym parkingu pozostał jeden ze strzelców karabinka „Beryl”, pozostali jego kompanioni rozbiegli się w tylko sobie znanych kierunkach, a kapitan poszedł do „toku” zameldować swoje przybycie. Tam, zupełnie przypadkowo, spotkał kolegę ze studiów na wojskowej uczelni i obydwaj oficerowie pomaszerowali na pobliską stołówkę, aby przy wyśmienitym posiłku powspominać czasy, kiedy byli żakami w mundurach. Nawet się nie obejrzeli, gdy upłynęła godzina i kapitan ze sztabu dywizji z żalem począł się żegnać, ale obowiązki go wzywały – musiał wracać do dyżurki, aby dalej pełnić swoją służbę oficera operacyjnego. Dowódca konwoju poszedł na trag, kupił kilka kartonów papierosów, poprzekomarzał się z natrętnymi Arabami i wrócił do swojego auta. Po kilku kwadransach pościągali objuczeni sprawunkami żołnierze i poczęli upychać drogocenne zdobycze we wszystkich możliwych zakamarkach osobowo-terenowych aut. W końcu, gdy wszystko zostało już spakowane, całą grupą udali się na popołudniowy posiłek. Gdy żołądki wypełniła znakomita strawa, to i humory stały się przednie, więc – odwiecznym zwyczajem zadowolonych żołnierzy – zaczęli oni się przekomarzać, żartować z siebie i prawić wzajemne uszczypliwości. Zabawa trwała w najlepsze, kiedy zjawił się kapitan z dywizyjnego „toku” i powiedział do swego kolegi: „Jeśli chcesz dziś wracać do Karbali, to masz jeszcze tylko godzinę na opuszczenie Babilonu. Po 18.00 żaden konwój nie może już wyjechać poza bramę!”. Dowódca pokiwał głową i rzekł do plutonowego, osobistego kierowcy generała: „Leć do sztabu po dowódcę brygady i poproś, żeby się powoli zjawiał, bo inaczej będziemy musieli tutaj zanocować!”. Gdy podoficer szybko się oddalił, kapitan krzyknął: „Do pojazdów! Zaraz ruszamy!”, po czym nastąpił zorganizowanych rejwach.
Rejwach zakończył się chwilę przed nadejściem generała, gdy sznur Honkerów był całkowicie gotowy do drogi. Kiedy dowodzący brygadą zajął swoje miejsce, konwój ruszył w kierunku bramy wyjazdowej, by zjawić się przy niej na kwadrans przed jej zamknięciem. Wartownik otrzymał informację, kto wyjeżdża, po czym uniósł szlaban i samochody ruszyły z kopyta na wschód, do Karbali. Gdy pokonali kilkanaście kilometrów, kapitana zaczęła dręczyć jakaś wewnętrzna obawa. Wiedział, że coś jest nie tak, ale nie był w stanie pojąć, co. Wreszcie, gdy ponownie przejechali most Touirij w Al-Hindijja, doznał takiego olśnienia, że aż walnął się pięścią w kolano, po czym chwycił słuchawkę radiostacji TRC 9200 i zawołał w eter, nieco tylko naginając obowiązujące przepisy korespondencji radiowej: „’Leon’, tu Kojot!”. W natychmiastowej odpowiedzi padło: „Kojot, zgłaszam się!”. Kapitan, głosem pełnym nadziei, ale i obawy, zapytał: „Prezesi jadą z nami?”. Tym razem przerwa trwała kilka minut, aż głośnik znów zaskrzeczał metalicznie: „Kojot, ‘prezesów’ nie ma w ugrupowaniu! Oni poszli w ‘Babilu’ do swoich i nikt ich więcej nie widział. Wyjazd nastąpił szybko, więc ten…”. Wysoki oficer pomyślał – nie bez satysfakcji – że trzej butni wojacy będę musieli poczekać na następny konwój do Karbali i po chwili rozkazał kierowcy: „Weź no, wciśnij, bo już jest prawie ciemno, a ty się wleczesz!”. O dziwo, jadący żwawo pojazd jeszcze przyspieszył i po niecałej godzinie, już w kompletnej ciemności, pododdział powrócił do Camp Juliet.
Camp Juliet powitał ich ciszą i spokojem, która wszystkich uradowała po całodziennej peregrynacji. Kierowcy pojechali zatankować pojazdy, a żołnierze rozeszli się do swoich kwater. Kapitan poszedł do „toku” i złożył meldunek o powrocie do bazy. O incydencie z trzema oficerami służb nawet nie wspomniał, bowiem mieli oni status kota Schrödingera; fizycznie byli, ale w żadnych dokumentach rozkazodawczych nie figurowali, więc, faktycznie, jakby ich nie było. Zresztą, oni sami – na życzliwe zagajenie – odpowiedzieli grubiańsko i butnie, toteż nie istniał najmniejszy powód, aby się o nich troszczyć. Po załatwieniu formalności, spadochroniarz poszedł do siebie, gdzie pozbył się całego wojskowego rynsztunku, zaparzył mocną kawę i zapalił z lubością papierosa. Gdy siorbał gorący płyn i zaciągał się z rozkoszą dymkiem, otworzyły się nagle drzwi wejściowe do pomieszczenia, stanął w nich dowódca batalionu i stanowczym głosem rzekł: „Zakładaj bluzę munduru! Idziesz ze mną do dowódcy brygady!”. Zdumiony kawosz i koneser tytoniu w jednym wyjąkał: „Panie pułkowniku, ale…”. „Chodź, bo on już na ciebie czeka!”, zagrzmiał stanowczo przybyły, więc kapitan przyodział kompletny mundur i szybkim krokiem udał się za swoim pryncypałem do kancelarii generała.
Generał siedział za biurkiem i przerzucał niedbale kartki jakiegoś dokumentu. Pod ścianą, bladzi niczym skazańcy, stali trzej oficerowie starsi – dwóch podpułkowników i major z Wojskowych Służ Informacyjnych. Obecnie ich twarze nie wyrażały niczego, poza obłędnym strachem i trudno było uwierzyć, że są to ci sami buńczuczni osobnicy, którzy – jeszcze kilka godzin temu – tak rozkosznie dworowali sobie z kapitana. Dowódca batalionu chciał zameldować przybycie, ale powstrzymał go zdecydowany ruch generalskiej ręki. „Prezes prezesów”, ujrzawszy wysokiego desantowca, zakrzyknął: „Panie, pan żeś mnie dziesięciu lat życia pozbawił! Ja o mało na zawał nie zszedłem!”. Major, wciąż będąc chyba w ciężkim szoku, wyskandował: „Człowieku, ja mam dwoje dzieci! Niepełnoletnich! Chciałeś, żeby one zostały sierotami?!”. Kapitan milczał i zastanawiał się, jakie będą konsekwencje całego zajścia. Gdy trzeci z niefortunnych podróżników chciał zabrać głos, generał rzekł: „Panowie, ale jak to się stało?”. Wtedy, na wyścigi, zaczęli opowiadać jak przyszli na parking w Babilonie i nikogo już tam nie zastali, po czym, całkiem samotnie, mknęli pojedynczym, do tego nieopancerzonym autem z Camp Babilon do Karbali, posiadając tylko dwa karabinki „Beryl” i jeden pistolet. Słuchacze widzieli owych bohaterów przedzierających się przez czarną arabską noc i ich zjeżone ze strachu włosy. Wreszcie, korzystając z chwili ciszy, dowódca brygady zapytał kapitana: „Czy ty miałeś panów wpisanych w rozkaz konwojowy?”. Ten, zgodnie z prawdą odrzekł: „Nie, panie generale!”, po czym spojrzał na trzech roztrzęsionych opowiadaczy. Dowódca batalionu zaczął nagle trzeć nos, zakrywając dłonią całą twarz, a generał szukał czegoś w najniższej szufladzie biurka. Gdy wreszcie wynurzył się zza mebla powiedział do niefortunnych nocnych podróżników: „Panowie, dziękuję. Proszę, abyście zostawili mnie tutaj z dowódcą batalionu. Wspólnie zastanowimy się, co uczynić z tym ancymonem!”. Tercet skomponowany z żołnierzy służb z ociąganiem opuścili pomieszczenie, a wtedy dowódca brygady rzekł: „Maciek, ty siadaj!” i wskazał krzesło podpułkownikowi. Gdy ten spoczął, generał zapytał kapitana: „Mów, jak to wszystko się odbyło?” i zaczął słuchać spadochroniarskiego meldunku.
Spadochroniarski meldunek został przerwany w momencie, gdy generał usłyszał o nieprzyjemnym zajściu w Camp Lima. Wtedy rozkazał stanowczo: „Dość już! Idź spać!”, po czym, patrząc na siedzącego, dorzucił: „Maćku, tobie też dziękuję! Możesz udać się do siebie!”. Oficerowie skinęli głowami i karnie odmaszerowali. Gdy byli kilka kroków od kwatery wyższego przełożonego, kapitan zapytał: „Dowódco, co z tego będzie?”. Podpułkownik wzruszył ramionami, roześmiał się w ciemności i powiedział: „Pewnie nic. Nikt nie ma żadnych pretensji do ciebie. Wszystko zrobiłeś, jak należy. Tamci trzej to zwyczajni, odwojskoweni durnie, którym trochę pokory się przyda! Uciekaj do siebie! Cześć!”. Kapitan poszedł do swojej kwatery, a w drodze, z poczuciem wielkiej ulgi, w duchu śmiał się z wystraszonych „informatorów” i ich szaleńczego nocnego rajdu ze śmiercią w oczach.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 04 września 2024 r.
Tȟašúŋke Witkó, 04 września 2024 r.
Uwagi końcowe od autora:
Autor zaznacza, że wszystkie postacie, wydarzenia i dialogi zawarte w tekście zostały przez niego wymyślone i nie mają one nic wspólnego z personami, faktami czy rozmowami rzeczywistymi.
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Miłośnik kawy w dużym kubku ceramicznym – takiej czarnej, parzonej, słodzonej i ze śmietanką. Samotnik, cynik, szyderca i czytacz politycznych informacji. Dawniej nerwus, a obecnie już nie nerwus.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez