Zaczynała treningi kung fu pod okiem Romana Lichacza z klubu "Shaolin - Olsztyn". Po 8 latach starań udało jej się wyjechać do Chin ...
Nasza Czytelniczka Marta Wiłuń - pierwsza Polka w Shaolin - opowiedziała nam o tym niesamowitym wyjeździe. Oto jej historia ...
Pochodzę z Olsztyna - tam się urodziłam i wychowałam, jednak obecnie mieszkam na terenie Wielkiej Brytanii. Wyjazd do Anglii był kolejnym etapem w realizacji mojego największego marzenia - trenowania kung fu w klasztorze Shaolin. W wieku 17 lat usłyszałam historię Jarka Rogowskiego - pierwszego Polaka, któremu to się udało. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ja będę pierwszą… Polką ...
Trenowałam już wtedy kung fu, jednak rok później zaczęłam treningi pod okiem Romana Lichacza z klubu "Shaolin - Olsztyn". Utwierdziłam się w przekonaniu, że na niczym mi tak nie zależy, jak na wyjeździe do Chin. Niestety, wiązało się to z ogromnymi kosztami. Ponadto zupełnie nie wiedziałam jak nawiązać kontakt z klasztorem. Minęło kilka lat, zaczęłam studia na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Gdy miałam 23 lata pojawiła się możliwość wyjazdu do Anglii. To miała być trwająca 6 miesięcy przygoda połączona z poznawaniem nowych miejsc, ludzi, nauką języka i ... zarobienie sporej sumy pieniędzy. Minęło już 6 lat od kiedy obiecałam sobie, że będę trenowała w Shaolin, ale to pragnienie wciąż było żywe.
Wzięłam dziekankę i wyruszyłam na wyspy. Sprawy potoczyły się jednak trochę inaczej niż przewidywałam. Po 6 miesiącach nadal przebywałam za granicą. Co więcej, nie zamierzałam już wracać do Polski. Rzuciłam studia, ale rozpoczęłam je ponownie na University of Kent. Nadal jednak nie mogłam nawiązać kontaktu z klasztorem.
Minęły kolejne 2 lata. Poznałam chłopaka z Niemiec, który obiecał mi pomóc. Jego kolega również kiedyś trenował w Chinach i znał mistrza Yan Lina z klasztoru Shaolin. Ten, po długiej wymianie e-maili, zgodził się abym przyjechała na początku lipca. Moje szczęście nie miało granic, na ten dzień czekałam 8 długich lat.
Już pierwszego dnia stwierdziłam, że chyba nie wytrzymam do końca tygodnia. Było tak ciężko, że bolało nawet samo oddychanie. Każdego dnia trening zaczynał się o 5.40 i kończył około 22.00. Do tego dochodziły straszne upały przerywane jedynie przez ulewne deszcze. Mój pokarm stanowił ryż i rozgotowane warzywa. Spałam na skrzyni robiącej za łóżko, bez materaca, na samych deskach.
Za to trening... Obowiązywała bezwzględna dyscyplina, czasami jeden ruch, cios czy kopnięcie trzeba było powtarzać 100 razy po czym mistrz stwierdził, że nie było wystarczająco dobrze i dokładał kolejną setkę. Biegi były 3 razy dziennie, szpagatów uczono w ten sposób, że pomiędzy stopy wkładano kij, żeby nie móc przyciągnąć nóg do siebie i wtedy siadano na plecach, żeby przycisnąć nieszczęśnika do ziemi. Ból to było uczucie z jakim się budziłam i z jakim zasypiałam. Mimo to czułam, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.
Z każdym tygodniem organizm coraz lepiej przystosowywał się do nowych, ekstremalnych warunków w jakich przyszło mi żyć. Z każdym dniem stawałam się coraz szybsza, silniejsza, zwinniejsza. Moje wysiłki nie poszły na marne i zostałam zauważona przez mistrza Yan Lina. Przyznano mi dylom Shaolin, tytuł "Błękitnego Tygrysa" a także stopień 4 Duan. Gdy nadszedł mój ostatni dzień w Shaolin, mistrz nałożył mi na rękę małą buddyjską bransoletkę i powiedział żebym kiedyś wróciła do domu, do klasztoru...
Pochodzę z Olsztyna - tam się urodziłam i wychowałam, jednak obecnie mieszkam na terenie Wielkiej Brytanii. Wyjazd do Anglii był kolejnym etapem w realizacji mojego największego marzenia - trenowania kung fu w klasztorze Shaolin. W wieku 17 lat usłyszałam historię Jarka Rogowskiego - pierwszego Polaka, któremu to się udało. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ja będę pierwszą… Polką ...
Trenowałam już wtedy kung fu, jednak rok później zaczęłam treningi pod okiem Romana Lichacza z klubu "Shaolin - Olsztyn". Utwierdziłam się w przekonaniu, że na niczym mi tak nie zależy, jak na wyjeździe do Chin. Niestety, wiązało się to z ogromnymi kosztami. Ponadto zupełnie nie wiedziałam jak nawiązać kontakt z klasztorem. Minęło kilka lat, zaczęłam studia na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Gdy miałam 23 lata pojawiła się możliwość wyjazdu do Anglii. To miała być trwająca 6 miesięcy przygoda połączona z poznawaniem nowych miejsc, ludzi, nauką języka i ... zarobienie sporej sumy pieniędzy. Minęło już 6 lat od kiedy obiecałam sobie, że będę trenowała w Shaolin, ale to pragnienie wciąż było żywe.
Wzięłam dziekankę i wyruszyłam na wyspy. Sprawy potoczyły się jednak trochę inaczej niż przewidywałam. Po 6 miesiącach nadal przebywałam za granicą. Co więcej, nie zamierzałam już wracać do Polski. Rzuciłam studia, ale rozpoczęłam je ponownie na University of Kent. Nadal jednak nie mogłam nawiązać kontaktu z klasztorem.
Minęły kolejne 2 lata. Poznałam chłopaka z Niemiec, który obiecał mi pomóc. Jego kolega również kiedyś trenował w Chinach i znał mistrza Yan Lina z klasztoru Shaolin. Ten, po długiej wymianie e-maili, zgodził się abym przyjechała na początku lipca. Moje szczęście nie miało granic, na ten dzień czekałam 8 długich lat.
Już pierwszego dnia stwierdziłam, że chyba nie wytrzymam do końca tygodnia. Było tak ciężko, że bolało nawet samo oddychanie. Każdego dnia trening zaczynał się o 5.40 i kończył około 22.00. Do tego dochodziły straszne upały przerywane jedynie przez ulewne deszcze. Mój pokarm stanowił ryż i rozgotowane warzywa. Spałam na skrzyni robiącej za łóżko, bez materaca, na samych deskach.
Za to trening... Obowiązywała bezwzględna dyscyplina, czasami jeden ruch, cios czy kopnięcie trzeba było powtarzać 100 razy po czym mistrz stwierdził, że nie było wystarczająco dobrze i dokładał kolejną setkę. Biegi były 3 razy dziennie, szpagatów uczono w ten sposób, że pomiędzy stopy wkładano kij, żeby nie móc przyciągnąć nóg do siebie i wtedy siadano na plecach, żeby przycisnąć nieszczęśnika do ziemi. Ból to było uczucie z jakim się budziłam i z jakim zasypiałam. Mimo to czułam, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.
Z każdym tygodniem organizm coraz lepiej przystosowywał się do nowych, ekstremalnych warunków w jakich przyszło mi żyć. Z każdym dniem stawałam się coraz szybsza, silniejsza, zwinniejsza. Moje wysiłki nie poszły na marne i zostałam zauważona przez mistrza Yan Lina. Przyznano mi dylom Shaolin, tytuł "Błękitnego Tygrysa" a także stopień 4 Duan. Gdy nadszedł mój ostatni dzień w Shaolin, mistrz nałożył mi na rękę małą buddyjską bransoletkę i powiedział żebym kiedyś wróciła do domu, do klasztoru...